„Trubadur“ w Maladze, „Don Carlos“ w Łodzi

Opublikowano: poniedziałek, 20, czerwiec 2022 07:34
Pietras Sławomir

Potrawa „Indyk w maladze”, którą się w Polsce zajadamy – a w Hiszpanii nie jest znana – to brzmi znajomo. Ale Trubadur w Maladze – to coś zupełnie nowego. Bodaj w roku 1987 zespół Teatru Wielkiego w Łodzi otwierał tamtejszy Teatr Cervantesa spektaklem Cosi fan tutte w reżyserii Adama Hanuszkiewicza, scenografii Xymeny Zaniewskiej, dyrygowanym przez Andrzeja Straszyńskiego. Odnieśliśmy wtedy niemały sukces, jako że Malaga odbudowawszy z ruin swój piękny, osiemnastowieczny gmach, nie zdążyła zorganizować własnego zespołu i nas z tym pięknym spektaklem zaprosiła na uroczystą inaugurację.

 

Po 37 latach dziarska Agencja Grand Tour zorganizowała dwudziestokilkuosobową wyprawę, aby zobaczyć hiszpańską wersję Trubadura Giuseppe Verdiego, arcydzieła włoskiej opery, którego średniowieczna intryga rozgrywa się właśnie w Hiszpanii. Tutejszy reżyser Amand Bernard przeniósł ją w czasy Rewolucji Francuskiej, na scenie umieścił groźną armatę, żołnierzy wyposażył w broń palną, a tytułowy bohater ginie nie w pojedynku, a zostaje rozstrzelany.

 

Wszystko wyreżyserowane precyzyjnie i z fantazją na tle malowniczego dziedzińca pałacowego, co uczyniło akcję zwartą i potoczystą mimo, że libretto zakłada aż czterokrotne zmiany miejsca akcji. Dyrygował Carlos Aragon, młody dyrygent którego chcielibyśmy mieć w Polsce, chociaż nasi najlepsi mogą mu łatwo dorównać. Obsada solistów – wyłącznie hiszpańskich – była doprawdy znakomita. Manrica śpiewał Jorge de Leon, tenor z głosem i aparycją mogący stawać na najlepszych scenach świata. Hrabią de Luna był baryton Juan Jesus Rodriguez, który zastąpił niedysponowanego pierwszoplanowego kolegę i zaśpiewał tak, że tamten mógłby już w ogóle nie wracać. W partii Leonory, wymagającej perfekcyjnych umiejętności technicznych wystąpiła młoda, urodziwa i pięknogłosa sopranistka Rocio Ignacio, a Azucenę wspaniale zagrała i zaśpiewała donośnie brzmiąca mezzosopranistka Carmen Topciu, o nazwisku zabawnie brzmiącym dla polskiego ucha. Patrząc na dwumetrowej wysokości basa Jose Antonio Garcia w roli Fernanda odniosłem wrażenie, że powinien otrzymać dodatek specjalny za długość ciała, ale śpiewał również znakomicie.

 

W kilka dni potem 5 czerwca znalazłem się na widowni mojego ukochanego Teatru Wielkiego w Łodzi, odsiadując niewidziane na premierze przedstawienie Don Carlosa w równie znakomitej co hiszpańska polskiej obsadzie, co powinno uwalniać nas od konieczności angażowania kosztownych cudzoziemców.


 

Tytułowy Dominik Sutowicz w młodym pokoleniu jest tenorem najlepiej dysponowanym do ról dramatycznych, a w macierzystym teatrze czeka go niedługo Requiem Otello Verdiego oraz Manon Lescaut Pucciniego. Króla Filipa zaśpiewał ostrożnie, acz z cenną wrażliwością Grzegorz Szostak, którego głos basowy ciągle rozwija się z sezonu na sezon. Natomiast rewelacją wokalną była kreacja Łukasza Motkowicza w roli Markiza Posy. Pięknymi niskimi głosami popisali się Robert Ulatowski (Inkwizytor) i Rafał Pikała (Mnich). Czarującą Królową Elżbietą była Iwona Sobotka, której spintowy głos brzmiał tak, jakby kompozytor tę partię napisał właśnie dla niej. Talentu, temperamentu i walorów wokalnych nie brakowało Agnieszce Makówce w roli Księżniczki Eboli, chociaż wszystko to poszłoby lepiej, gdyby przestała zajmować się absorbującymi obowiązkami związkowymi.

 

Na afiszu napisano, że to wersja koncertowa. Nic bardziej bałamutnego. Wszyscy soliści, zespół chóru i baletu odziani byli w kostiumy z epoki. Szczególnie piękne były suknie królowej Elżbiety i księżniczki Eboli. Proszę – na Boga – usunąć głupawe czerwone kokardy z obuwia Don Carlosa, bo odciągają uwagę od śpiewu i wyglądu tego przystojnego solisty. Wszystkie sceny odbywają się w wyświetlanych, markowanych lub realnych dekoracjach, z teatralnie konkretną grą aktorską, dobrze wykorzystując dwie płaszczyzny na poziomie sceny i na górnym podeście.

 

Toż to wspaniały spektakl operowy, a nie wersja koncertowa, gdzie orkiestra powinna siedzieć na scenie za nią stać chór, a na proscenium protagoniści. Całość ubrana na czarno z wyjątkiem solistek, które mają przecież w domach pełne szafy rozmaitych kreacji.

 

Mojemu ukochanemu Teatrowi życzę wielu dalszych, równie udanych wykonań Don Carlosa, a dyrygującemu tym przedstawieniem Adamowi Banaszakowi, (trafnie wybranemu dyrektorowi artystycznemu przez dyr. Stachurę, a mianowanemu przez Marszałka) wytrwałości, cierpliwości, pracowitości i dobrego kontaktu z wykonawcami, czym w pełni wykazał się już w pierwszym sezonie.

 

Natomiast nie muszę życzyć talentu, bo go posiada w całej rozciągłości, wraz z muzykalnością, wrażliwością na styl, klarowną techniką manualną, a nawet kulturą osobistą i zdolnościami krasomówczymi, z czym u dyrygentów w bogatej historii Teatru Wielkiego w Łodzi nie zawsze było najlepiej.

                                                                         Sławomir Pietras