Przegląd nowości

„Eliasz” Helmutha Rillinga

Opublikowano: środa, 12, listopad 2014 16:50

Orkiestra i Chór Filharmonii Narodowej pod dyrekcją Helmutha Rillinga wraz z solistami wykonali wielkie dzieło wokalno-instrumentalne Felixa Mendelssohna – Oratorium Eliasz op. 70. Koncert został gorąco przyjęty przez publiczność z racji swego romantycznego rozmachu, bogactwa melodycznego, siły brzmienia w momentach patetycznych i wzruszającej delikatności w epizodach lirycznych. Pokrewieństwo Eliasza z najsłynniejszym bodaj oratorium opartym na Starym Testamencie – Mesjaszu Haendla jest tutaj dostrzegalne, zresztą pierwsze wykonanie dzieła Mendelssohna odbyło się nie w Niemczech lecz w Anglii, w Birmingham, 26 sierpnia 1846 roku. Istnieją też dwie wersje libretta Eliasza, w języku niemieckim i angielskim. „Brytyjskość” oratorium słychać w prostej, rytmicznej konstrukcji kilku sekwencji chóralnych, ale charakterystyczny styl symfoniki Mendelssohnowskiej, rodem ze Snu nocy letniej, został zachowany, zwłaszcza w ornamentyce, którą tworzą instrumenty dęte drewniane.

Rilling Helmuth 658-338

Helmuth Rilling zadbał o właściwe brzmienie orkiestry i jej w pełni romantyczne, a nie barokowe brzmienie. Służyło temu również specyficzne ustawienie instrumentalistów na estradzie z altówkami po prawej stronie. Pierwsze akordy oratorium poprzedzające inwokację Eliasza, były natomiast – może to czysty przypadek – akordami wstępnymi Franciszka Schuberta z jego słynnej pieśni Śmierć i dziewczyna, wykorzystane także w nazwanym tak samo Kwartecie smyczkowym. Czyżby Mendelssohn świadomie zapożyczył od Schuberta ten motyw, powtarzając go zresztą dwukrotnie przed solowymi wejściami Eliasza? O ile do brzmienia samej orkiestry nie można było mieć zastrzeżeń, to chór w sekwencjach tutti i forte nie budował monumentalnego wrażenia. Może po prostu był zbyt skąpy wobec zamierzeń kompozytora. Podczas brytyjskiego prawykonania w oratorium brał udział 300-osobowy chór, złożony po części ze śpiewaków przybyłych z Londynu.


Chór FN (przygotowany przez Henryka Wojnarowskiego), choć liczy 90 osób to jednak w grupie sopranów dawał się nakryć masie instrumentów dętych i kotłom, a jego wysokie dźwięki były słabo nośne i raczej piskliwe. Innym problemem tego wykonania było dyrygowanie przez Helmutha Rillinga z pamięci, co trzeba uznać za niepotrzebne ryzyko. Można powiedzieć, że „wpadł on we własne sidła”, bo mimo znakomitego przygotowania i perfekcyjnego opanowania partytury zdarzyły się, na szczęście tylko drobne zachwiania, zarówno w chórze męskim, jak też w orkiestrze.

Marciniec Ewa 655-438

Dobrze, że jakieś nieoczekiwane wydarzenie, np. odzywający się w trakcie pauzy telefon komórkowy, nie zdekoncentrowały artystów w większym stopniu, a wówczas posiadanie przed sobą partytury byłoby z pewnością jedynym ratunkiem. Odwołam się do uwag – z nutami czy z pamięci – zawartymi w książce Jerzy Semkow, Magia batuty wydanej w tym roku przez Małgorzatę Komorowską. Wybitny kapelmistrz wyznaje autorce: Staram się i w większości wypadków tak przyswajam sobie partytury, żeby je znać rzeczywiście na pamięć, ponieważ sam proces przewracania kartek mi przeszkadza. Dyrygowanie wymaga skupienia i najwyższej koncentracji. Bez takiego skupienia nie mogę zrealizować tego, co chciałbym spełnić; wtedy najmniejsza rzecz, niewłaściwe światło czy nierówna odległość między podium dyrygenckim a pulpitami wiolonczel i skrzypiec, może przeszkadzać i wytrącić z owego stanu koncentracji.


Tyle na ten temat z ust wielkiego muzyka, który jednak dyrygowanie bez partytury zachowywał niemal wyłącznie do programów czysto symfonicznych. Natomiast przy operach, dziełach wokalno-orkiestrowych czy koncertach instrumentalnych, z udziałem solistów i chóru artysta ten z reguły posługiwał się partyturą, choć w jego pojęciu dyrygowanie bez nut było bardziej naturalne. Helmuth Rilling posunął się o krok dalej i na szczęście skończyło się tylko na strachu i drobnych opóźnieniach niektórych grup wykonawców. Soliści trzymali swoje nuty i nie mieli wątpliwości czysto technicznych.

Wojciech Gierlach 336-557

Gwiazdą koncertu był bas-baryton Wojciech Gierlach, który wykonywał tytułową i zarazem najtrudniejszą oraz najdłuższą partię. Przez cały czas doskonale panował nad wyrównanym w brzmieniu, silnym głosem. Prowadził frazy w sposób zdecydowany, ale bez nadmiernego wysiłku, potrafił też w sekwencjach piano wynieść się swobodnie na poziom romantycznego liryzmu, pokazać piękną kantylenę. W interpretacji Wojciecha Gierlacha dał się też dostrzec wyraźnie składnik emocjonalny – czuło się, że Eliasz to nie tylko biblijny prorok, ale żywy człowiek. Ewa Marciniec, alt, imponowała pięknym, gęstym w barwie i skupionym głosem i dzielnie sekundowała Eliaszowi. Tenor Karol Kozłowski, znany m.in. z bardzo obiecującego nagrania cyklu pieśniarskiego „Piękna  młynarka” Franciszka Schuberta, wykonał swoją dużo mniejszą partię w miarę poprawnie, starając się dodać trochę aktorskiej ekspresji, choć jego głos nie należy do najlepiej opartych i wyrównanych w całej skali.


Z kolei niemiecka sopranistka Christiane Iven z początku wydawała się prawie idealną odtwórczynią najwyższej partii wokalnej, jej ciepły i dźwięczny głos liryczny i niezmienny uśmiech na twarzy robiły dobre wrażenie, ale była raczej kimś „klasycznie nieobecnym”, a nie współuczestnikiem tej epickiej opowieści. W końcowej części oratorium, gdy przyszło jej zaśpiewać kilka wysokich mocniejszych dźwięków, głos wydał się nieco płaski.

Rilling Helmuth 658-340

Atrakcją wieczoru był krótki fragment z udziałem chłopięcego sopranu. Ponoć Krzysztof Kusiel-Moroz przyprowadził na próbę dwóch solistów z Warszawskiego Chóru Chłopięcego, „lepszego” i „rezerwowego”. Pierwszego jednak „zjadła trema” i nie mógł wydobyć głosu. Pozostał drugi, śpiewający absolutnie z pamięci, ślicznym naturalnym, choć lekko nieczystym głosikiem, co oczywiście brzmiało całkiem wzruszająco i przysporzyło całemu koncertowi wiele blasku. W drugiej części koncertu do Christiane Iven i Ewy Marciniec dołączyły jeszcze dwie solistki wyłonione z filharmonicznego chóru, aby zaśpiewać melodyjny kwartet żeński. Drugim sopranem zaśpiewała Inga Poškutė urodzona w Kownie na Litwie, a pierwszym altem Jolanta Kaczyńska-Lechnio. Było to wzorowe wykonanie, a chórzystki okazały się w pełni równoprawnymi partnerkami solistek, pod względem wolumenu, jakości i barwy głosu, wreszcie intonacji, co w przypadku obsadzenia głosów środkowych może stać się problemem. Wart odnotowania był też krótki występ pierwszego wiolonczelisty Roberta Putowskiego, który najpierw solo, a później towarzysząc Wojciechowi Gierlachowi, zaprezentował cudowny, miękki i nośny dźwięk, jaki można byłoby przypisać wyłącznie instrumentom Stradivariego. Dwukrotne wykonanie oratorium Eliasz w Filharmonii Narodowej trzeba uznać jako udane i ciekawe, zaś dla Chóru był to ważny sprawdzian przed nadzwyczajnym zadaniem, IX Symfonią Beethovena z Filharmonikami Berlińskimi pod dyrekcją Simona Rattle’a.

                                                                      Joanna Tumiłowicz