Po raz pierwszy Robert Carsen wyreżyserował Czarodziejski flet w roku 1994 na Festiwalu w Aix-en-Provence (na czele zespołu Les Arts Florissants stał wówczas William Christie). I choć kanadyjskiemu inscenizatorowi z reguły zdarza się to wyjątkowo rzadko, dwadzieścia lat później znowu wziął na warsztat to mozartowskie arcydzieło, odpowiadając tym samym na złożone mu przez Operę Paryską zamówienie. Zapytany o powody podjęcia takiej decyzji tłumaczy, że wynika to z charakteru samego dzieła, które charakteryzuje się tym, iż w zależności od wieku i doświadczenia odbiorcy, a także reżysera, może być odczytywane na różnych i zmieniających się z upływem czasu poziomach interpretacyjnych.
Można do niego wracać wielokrotnie i za każdym razem odkrywać nowe znaczenia i sensy. I tak na przykład w skrajnych przypadkach Czarodziejski flet da się odczytać jedynie jako wspaniałą bajkę dla dzieci lub przeciwnie – jako niezwykle poważną refleksję na temat życia i śmierci. W wystawianej właśnie w Opéra-Bastille nowej inscenizacji rzeczonego dzieła – pokazanej już w zeszłym roku w Baden-Baden – Carsen podąża tym drugim tropem. Analizując libretto zauważył, że jest ono nacechowane obsesją śmierci, którą przywołuje się w nim około sześćdziesięciu razy. Już na samym wstępie Tamino ledwie unika uduszenia przez węża. Następnie nie sposób nie przywołać dwóch samobójczych prób: Paminy i Papageno. Zresztą ta pierwsza wspomina też o śmierci, kiedy Tamino nie chce odpowiedzieć na jej słowa.
Mamy tu również do czynienia z dwoma usiłowaniami zabójstwa, kiedy Królowa Nocy stara się namówić Paminę do zamordowania Sarastro i kiedy Monostatos chce ją zabić, ponieważ odrzuca ona z wstrętem jego zaloty. Ponadto Kapłani nieustannie pytają Papagena i Tamino, czy są gotowi stawić czoła śmierci. Carsen słusznie przypomina, że Czarodziejski flet został napisany w ostatnich miesiącach życia Mozarta, który w napisanym wówczas słynnym liście konkludował, iż „śmierć jest naszą najlepszą przyjaciółką”.
Owe refleksje znajdują swe pełne odzwierciedlenie w pokazywanym w Paryżu przedstawieniu. W głębi sceny na ogromnym ekranie wyświetlane są przygotowane przez Martina Eidenbergera projekcje wideo ukazujące nasycone symboliką zmiany kolejnych pór roku.
Najpierw ukazuje się nam tryskająca świeżą zielenią natura, następnie liście na drzewach żółkną, aż wreszcie cały las pokrywa się śniegiem, by pod koniec, zgodnie z naturalnym cyklem, znów powrócić do kwitnąco-zielonego wystroju. Symbolicznego znaczenia nabierają też kolory skrojonych przez Petrę Reinhard kostiumów: białych dla istot naznaczonych niewinnością i czarne dla pozostałych protagonistów, jakby dla podkreślenia, iż przechodzą oni z winy innych - lub samych siebie - przez trudne i nie zawsze pozytywne doświadczenia. Cała scena wyłożona jest równo przystrzyżonym trawnikiem, w którym dostrzegamy świeżo wykopane i otoczone wałem z ziemi groby.
To właśnie poprzez nie Tamino i Papageno schodzą po drabinie do podziemi - ciemnych czeluści, w których poddani zostaną ciężkim rytualnym próbom. Ich pozytywne pokonanie otworzy przed nimi wrota świątyń Mądrości, Rozumu i Natury. Jak zawsze u Carsena najwyższy podziw wzbudza perfekcyjnie i niezwykle atrakcyjnie z plastycznego punktu widzenia prowadzona reżyseria świateł, wykorzystująca pastelowe barwy i subtelną grę półcieni.
Niezależnie jednak od pięknie eksponowanych kontrastów pomiędzy ciemnością i jasnością czy ogniem (płomienie jaskini) i wodą (lejący się z góry sceny wodospad), to nie ich symboliczne znaczenia są tutaj dla inscenizatora najważniejsze. Kluczem do prowadzonego przezeń dramaturgicznego dyskursu jest bowiem pokazanie procesu uświadamiania sobie przez bohaterów ulotności i tymczasowości ich ziemskiej egzystencji. Tak zarysowana koncepcja zasługuje na szacunek i czujną uwagę, ale nie ukrywam, że brakuje mi w tej mało zróżnicowanej pod względem wizualnym wizji większej dynamiki prowadzenia działań scenicznych, feerycznych efektów, porywającego rytmu. Ich niedosyt powoduje, iż dość szybko rośnie u widza poczucie rosnącego znużenia. Pojawiają się też tutaj niekiedy nie do końca zrozumiałe pomysly interpretacyjne, jak choćby uczynienie z Sarastro i Królowej Nocy pary kochanków, która ma czuwać nad inicjacyjną wędrówką Paminy i Tamino. Powoduje to, że szczególnie w akcie drugim relacje pomiędzy niektórymi protagonistami zostają nieco zaburzone, a motywacje ich czynów tracą na wyrazistości.
Wokalny casting omawianej produkcji nie nasuwa większych zastrzeżeń, a w niektórych przypadkach wywołuje duże uznanie, a nawet zbiorowy entuzjazm. Doskonale się sprawdza para: Pavol Breslik w roli Tamino i jego partnerka Julia Kleiter śpiewająca partię Paminy. Nie zawodzi też druga para: Papageno i Papagena, ucieleśniana przez Daniela Schmutzharda i Regulę Mühlemann.
Uwagę przykuwa osobowość sceniczna i mięsiście brzmiący bas Franza-Josefa Seliga w roli Sarastro, wszakże najgorętszymi oklaskami publiczność dziękuje francuskiej sopranistce Sabine Devieilhe, której fantastyczna kreacja Królowej Nocy jest sama w sobie unikalnym zjawiskiem artystycznym. Prawdziwym profesjonalizmem wykazuje się trójka młodych chłopców, solistów prestiżowego zespołu dziecięcego z Niemiec: Aurelius Sängerknaben Cal.
Zaś pracujący pod kierunkiem Patricka Marie Auberta Chór Opery Paryskiej tak jak zawsze porywa doskonale wyrównanym i szlachetnym brzmieniem. Nad całością wykonania czuwa szef muzyczny paryskiej placówki Philippe Jordan, pod którego batutą Orchestre de l’Opéra de Paris oczarowuje szeroką paletą ekspresji i barw instrumentalnych, zmiennością klimatów i atmosfer, różnicowaniem dynamiki i par excellence mozartowską przejrzystością. Na pewno warto się na tę nową realizację Czarodziejskiego fletu wybrać lub przynajmniej nie przegapić jej kinowej transmisji, do której z pewnością w najbliższym czasie dojdzie.
Leszek Bernat