Przegląd nowości

Łaska mediolańska na pstrym koniu jeździ

Opublikowano: środa, 11, grudzień 2013 17:21

Premiera galowa na otwarcie sezonu operowego w mediolańskiej La Scali budziła duże zainteresowanie. W Polsce - z powodu zaproszenia Piotra Beczały do roli Alfreda, co jest kolejnym znakiem światowej pozycji naszego tenora. Do obsady włączono też znakomitego serbskiego barytona Zeljko Lucicia, który miał pełnić rolę wstrzemięźliwego ojca Giorgio Germonta. Ale największą sensacją miała być sama Violetta, czyli Traviata, o której krążyły już legendy, bo po występach Diany Damrau na scenie MET uznano, że właśnie ta rola jest dla niemieckiej sopranistki wręcz stworzona. Zaczęło się bardzo uroczyście, co mogli obserwować także widzowie w całej Polsce, dzięki bezpośredniej transmisji satelitarnej do sieci kin Multikino (w dniu następnym retransmisję audio mediolańskiej premiery nadawała radiowa „dwójka”). W loży honorowej pojawiły się takie znakomitości jak przewodniczący Komisji Europejskiej José Manuel Barroso i prezydent Republiki Włoskiej Giorgio Napolitano, zagrano Hymn Państwowy, minutą ciszy uczczono zmarłego Nelsona Mandelę i wszystkie światła zgasły, bowiem zaciemnienie potraktowano jako namiastkę teatralnej kurtyny, miało ono zresztą dodatkowe znaczenie dramaturgiczne w innych miejscach spektaklu. Choć bilety na galową premierę były koszmarnie drogie na sali znalazło się jednak wystarczająco wielu zapamiętałych miłośników tej najsłynniejszej opery Verdiego wystawionej na zakończenie obchodów 200-lecia urodzin kompozytora, aby wyrazić swoją opinię po zakończeniu przedstawienia, co należy do miejscowej tradycji. Diana Damrau spodobała się najbardziej, o czym świadczyły długie owacje i rzucane na scenę kwiaty, Piotr Beczała spotkał się z mieszanym przyjęciem, bo prócz aplauzu pojawiły się też buczenia, pozostali soliści, w tym także baryton Zeljko Lucic i „udająca” Florę atrakcyjna Giuseppina Piunti byli umiarkowanie fetowani lub wręcz napotkali na ciszę „dobiegającą” z widowni. Jedynie grająca znakomicie służącą i powiernicę Violetty Anninę Mara Zampieri otrzymała należny jej talentowi aplauz, choć zaśpiewała zaledwie kilkanaście nut.

Traviata,La Scala 2

Całością dyrygował z wielkim wyczuciem możliwości śpiewaków i muzykalnością Daniele Gatti. Trudno natomiast powiedzieć, dlaczego realizację sceniczną przedstawienia, które na deskach La Scali nie pokazywało się od ponad 10 lat, powierzono ekipie rosyjskiej, bo prócz reżysera Dmitri Tcherniakova przyjechała jako autorka kostiumów Elena Zaytseva, zaś reżyserią świateł zajmował się Gleb Filschtinsky. Być może był to rodzaj eksperymentu na granicy prowokacji, a może pogoń za modą na Rosję – wszak do muzycznej realizacji Pierścienia Nibelunga w ostatnim Festiwalu Wagnerowskim w Bayereuth też zaproszono Rosjanina Kiriła Petrenko.


Faktem jest jednak to, że koncepcja realizatorska Traviaty była tyleż nowoczesna, co perfekcyjnie prowadzona zgodnie z intencjami reżysera, co nie znaczy, że wbrew myśli kompozytora. Wszystko tutaj miało sens, każda scena, każdy ruch, każdy gest, nawet każde ściągnięcie brwi, a rzecz o tyle istotna, że kamery kierowane przez ekipę telewizyjną RAI pokazywały mnóstwo zbliżeń, szczegółów niemalże anatomicznych, choć także doskonale „filmowano” sceny zbiorowe, w których chór opery La Scala wcale nie był homogeniczną masą sopranów, altów, tenorów i basów, ale różnorodną społecznością nieco rozwiązłej i próżnej elity artystyczno-finansowej Paryża. To co transmitowano ze sceny La Scali na cały świat, było tak drobiazgowo opracowane, i tak świetnie wyćwiczone przez artystów, że widz mógł nabrać przekonania, iż nie ma do czynienia z realizacją opery na deskach teatru, ale błyskotliwie zmontowanym filmem fabularnym kręconym w naturalnych wnętrzach. Zarówno warstwa dźwiękowa nie zawierała żadnych przypadkowych stuków, sapań czy odgłosów kaszlu dobiegających z widowni, jak też nigdzie nie można było dostrzec choćby cienia mikrofonu przypiętego do czoła albo kostiumu. W sumie pod względem technicznym transmisja Traviaty z Mediolanu była przykładem profesjonalizmu najwyższej próby i ukazywała cudowne możliwości technologii cyfrowej.

Traviata,La Scala 1

Wywołująca niekłamany zachwyt u polskiej widowni realizacja sceniczna dzieła Verdiego i bliski ideału przekaz satelitarny nie znalazł uznania tam, gdzie utwór powstawał, czyli w Mediolanie. Największe niezadowolenie , buczenie i gwizdy wywołało pojawienie się na scenie już po wybrzmieniu ostatnich taktów, rosyjskiej ekipy realizatorów z reżyserem Dmitri Tcherniakovem na czele. Moim zdaniem dało o sobie znać zachowawcze podejście miłośników opery do spuścizny Verdiego, chociaż ingerencja cudzoziemców w oryginalne libretto była stosunkowo niewielka.


Może jedynie kostiumy zdradzały, że akcję przeniesiono z XIX wieku w wiek XX czy XXI, ale większość scenicznych posunięć obmyślono „po bożemu”, rzecz działa się w paryskim salonie i w podparyskiej wiejskiej posiadłości, ważną zmianą było, iż Violetta nie umiera na gruźlicę, jest za to złamaną przez los chorą psychicznie alkoholiczką i narkomanką. Stworzyło to dla wykonawców dodatkowy atut. Śpiewacy i dyrydent wykonali ten końcowy fragment niezwykle dramatycznie i z ogromnym napięciem. Realizatorzy nie skorzystali też z usług baletu w akcie trzecim. Za to chór w momencie sceny hiszpańskiej atakuje Alfreda, drażniąc go swoją ciekawością, co doprowadza do podniesienia napięcia w salonie Flory. Wszystko to jednak były odstępstwa minimalne w stosunku do niektórych głupawych i bezsensownych realizacji w ostatnim czasie, nie wyłączając warszawskiej, gdzie Traviatę ucharakteryzowano na Dodę. Bardzo trafnie wykorzystano w La Scali oświetlenie sceny, bo te partie śpiewane, które były głosem wewnętrznym Violetty, rozgrywały się w półmroku, dając do zrozumienia, że osoby postronne tego nie słyszą. Można mieć jedynie żal do autorki kostiumów, że zupełnie nie zadbała o wygląd postaci tytułowej. Diana Damrau jest artystką nieco otyłą, co niestety jej suknie podkreślały, a nie ukrywały.

Traviata,La Scala 3

Ten aspekt mediolańskiego przedstawienia uznać jednak trzeba za całkowicie drugorzędny, bowiem maestria wokalna i sceniczna niemieckiej solistki pokrywała wszelkie rzeczywiste i domniemane wady scenicznej realizacji opery. Mieliśmy bowiem do czynienia z niewiarygodnym popisem talentu aktorskiego i śpiewaczego występujących łącznie, jaki zdarza się raz na sto lat. Diana Damrau mimo, że nie jest pięknością i przekroczyła już 40-tkę, całkowicie zdominowała swoją osobowością wszystkich pozostałych wykonawców. Gdy ona pojawiała się na scenie reszta przestawała się liczyć. Osobowość Violetty biła z całej postaci artystki, z jej mimiki, sposobu poruszania się, celnej gestykulacji, i oczywiście rewelacyjnie prowadzonego głosu. Nic dziwnego, że na tle Violetty Alfred wypadł bardziej blado. Piotr Beczała śpiewał pięknie, odgrywał swoją rolę z ogromnym poświęceniem i zapałem, co widać było np. w scenie bójki w III Akcie, ale w zestawieniu z Dianą Damrau mógł się wydawać nieco sztywny. W ostatnich epizodach jego głos wydawał się lekko zmęczony i mniej swobodny w atakowaniu wysokich fermat, brakowało brawury, którą u tenorów Włosi cenią bardzo wysoko. Drobne niedostatki jakości wykonania na scenie La Scali jeszcze dobitniej odsłoniło nagranie emitowane w radiu. Tutaj np. można było usłyszeć, że nawet renomowany baryton o aksamitnej barwie Zeljko Lucic ma zachwiania intonacyjne. Nie zmienia to jednak ogólnej oceny – Traviata na scenie opery w Mediolanie była wydarzeniem artystycznym, o którym długo będziemy pamiętać.

                                                               Joanna Tumiłowicz