W pogoni za ideałem teatru operowego Marek Weiss (dawniej Grzesiński) napisał liczącą 321 stron rozprawę zatytułowaną Biały wieloryb. Ponieważ jest reżyserem prawie wybitnym, był moim wieloletnim towarzyszem pracy w teatrach Wrocławia, Łodzi, Warszawy i Poznania, a poza tym od lat uporczywie uważa, że nie lubię jego żony Izadory. Po przeczytaniu tej książki, postanowiłem jednak opublikować szereg swych uwag. Oto one:
1. Narzekanie, że nie lubię Izadory jest piramidalnym nieporozumieniem. Była tancerką zespołową, najpierw narzeczoną, wreszcie żoną wszechwładnego reżysera, w której to roli zastąpiła Beatę też tancerkę (ale solistkę), też filigranową ale towarzyską, roześmianą i lubianą przez otoczenie. Takie uczucia mogłyby częściej spływać również na Izadorę, gdyby Marek z uporczywością i natarczywością nie usiłował całemu światu wmawiać, że mamy do czynienia z choreografką wybitną, „światowej sławy”, zachwycającą jak tylko gdziekolwiek i cokolwiek choreograficznie ułoży i dokonującej wiekopomnych cudów, gdy tylko do czegoś się zabierze.
Taka postawa wobec żony wzbudza szacunek do mojego współpracownika i przyjaciela, ale jednocześnie kazała napić się święconej wody, gdy się jest dyrektorem Teatru, w którym razem pracowaliśmy.
2. Marek dawniej nazywał się Grzesiński i pod tym nazwiskiem stał się jednym z najlepszych polskich reżyserów. Nazwisko Weiss pojawiło się przy wyjeździe warszawskiego Teatru Wielkiego do Izraela, kiedy to w bufetach teatralnych szemrano , że ta zmiana nazwiska miałaby Markowi ułatwić karierę między Jerozolimą, a Tel Avivem. Jak było naprawdę, autor pisze o tym w swej książce.
3. W Białym wielorybie jest mnóstwo motywów i tematów, które wzbudziły moje zainteresowanie i szacunek. Nie zaliczam do niech niestety tego, co Marek napisał o Robercie Satanowskim. Jeśli zawdzięcza się tak wiele szefowi, patronowi i mentorowi nas wszystkich, to wypadałoby powstrzymać się od niektórych kąśliwości pod jego adresem, jak ja próbuję to czynić, będąc czytelnikiem książki mojego szorstkiego przyjaciela.
4. Robię to zresztą z poczucia specyficznej wdzięczności, że oszczędził mi (a nie musiał) zasobów jadu i złośliwości, którymi zionie w swym dziele wobec wielu osób, zdarzeń i zaszłości. W indeksie nazwisk na końcu książki jestem wymieniony aż kilkadziesiąt razy na zaszczytnym drugim miejscu, bodaj zaraz po Izadorze, a przed Mozartem, Puccinim, Verdim i Pendereckim.
5. Uważając Marka za reżysera „prawie” wybitnego mam na myśli całość jego dorobku, złożonego z ponad 120 spektakli, z czego 25 zrealizował pod moją dyrekcją, 14 u Satanowskiego, a tylko 11, gdy był dyrektorem w Gdańsku. Nie mnie oceniać całość tych imponujących dokonań, ale wystarczyły Diabły z Loudun, Don Giovanni, Salome, Raj utracony, Nabucco, Elektra (Theodorakisa), Wesele Figara, Borys Godunow i Galina, aby ominąć określenie „prawie”, pozostawiając je dla niewymienionych tu tytułów.
6. Marek od lat marzył o samodzielnej dyrekcji. Niepotrzebnie, bo jego pozycja i autorytet wystarczyły, aby reżyserować gdzie chciał i gdzie się dało, w kraju i za granicą. Pod jego dyrekcją w Operze Bałtyckiej kryło się przede wszystkim – tak mniemam – zapewnienie kariery choreograficznej Izadorze, bez której pod jego – umówmy się – kurateli artystycznej, intelektualnej i koncepcyjnej nie byłaby w stanie dokonać nawet kawałka tego, co teraz pozwala Markowi głosić, że ma żonę – jedną z najwybitniejszych choreografek świata. A kto sądzi inaczej to głupiec, albo się nie zna i jest wrogiem.
7. Marek Weiss-Grzesiński napisał mimo wszystko ciekawą, wartościową, miejscami nawet pasjonującą książkę. Poza rozprawieniem się z różnymi przeciwnikami, nieprzyjaciółmi i opozycjonistami – aby poprawić sobie zawodowe samopoczucie – zawarł w niej szereg cennych, dotyczącej uprawianej profesji, interesujących spostrzeżeń z życia środowiska operowego i baletowego, z którym tak mocno związała go praca reżyserska.
8. Zawarta w tym opasłym przedsięwzięciu obietnica kontynuowania działalności literackiej wydaje się ze wszech miar słuszna, przedłużająca twórczą misję autora, a może nawet jego cenne życie. W jego przypadku okazuje się, że przełożenie różnorakich bulgotów wewnętrznych na poglądy, opinie i wyznania wyrażone na piśmie są skuteczniejsze i bardziej klarowne, niż wypowiadanie siebie poprzez reżyserię operową, lub kierowanie z tylnego siedzenia twórczością choreograficzną żony.
9. Przypominam Ci – drogi Marku – o talencie i świetnym dziennikarskim starcie twego pierworodnego syna Mateusza, który od jakiegoś czasu zniknął nam z pola widzenia, a wspominasz o nim w swej książce tylko dwukrotnie. Należąc do grona potomków postaci sławnych, wybitnych i prominentnych ma on „pod górkę” dlatego, że kariery ich protoplastów rzucają (o paradoksie!) cień na ich usiłowania. Dlatego w sposób mądry trzeba mu pomagać.
10. Zastanawiam się co zrobić, aby w drugiej połowie życia (oby jak najdłuższej!) wrócić do dawnej, jakże cennej przyjaźni. Ale to już temat na inną okazję.
Sławomir Pietras