Przegląd nowości

Pewnego razu w Skolimowie…

Opublikowano: środa, 02, marzec 2016 17:14

Do domu spokojnej starości dla weteranów scen przybywa dawna diva operowa – Jeanne Horton – na dodatek była żona jednego z pensjonariuszy – tenora Reginalda Pageta. A przebywają tam jeszcze baryton Wilfried Bond oraz mezzosopranistka Cecily Robson, zwana Sisi. Wszystkich ich połączyło swego czasu uczestnictwo we wznowionym właśnie nagraniu „Rigoletta”. Obecne życie całej czwórki bohaterów wypełnia natomiast usilne pielęgnowanie złudnego przeświadczenia o nadal trwającej ich świetności…

Kwartet,Ronald Harwood

Z okazji urodzin Giuseppe Verdiego mają ponownie zaśpiewać słynny, tytułowy ansambl z tej opery. Oto zarys fabuły sztuki Ronalda Harwooda „Kwartet”. Właściwie od początku istnienia rodzaju operowego trwa spór o znaczenie w nim czynnika scenicznego. Czy śpiewacy pozostają jedynie muzykami przebranymi w kostiumy, skupionymi wyłącznie na swych wirtuozowskich partiach wokalnych, czy też powinni jednocześnie przywiązywać równą wagę do wykonywania określonych zadań aktorskich? Oczywiście istniały pośród nich wyjątki, odznaczające się znacznym talentem dramatycznym. Słynny włoski sopran koloraturowy Toti Dal Monte oraz artystka Opery Lwowskiej Irena Bohus-Hellerowa po zakończeniu kariery śpiewaczej z powodzeniem  kontynuowały występy na scenach dramatycznych. Dużymi zdolnościami aktorskimi odznaczał się rosyjski bas Fiodor Szalapin, dla którego Georg Wilhelm Pabst nakręcił filmową wersję „Don Kichota”, w którym występowały nie tylko ustępy śpiewane, ale i mówione.


Inną wybitną indywidualnością sceniczną była Maria Callas, która zagrała tytułową rolę w wyłącznie mówionym filmie Pier Paolo Pasoliniego „Medea”. W Polsce istnieją wydziały wokalno-aktorskie na akademiach muzycznych, przygotowujące przyszłych śpiewaków równocześnie do gry scenicznej. Aliści, Tomasz Konieczny ze swej strony ukończył równolegle studia wokalne oraz aktorskie w warszawskiej Akademii Teatralnej, zrazu występując na scenie dramatycznej. W jego ślady idzie obecnie Hubert Zapiór, wyróżniony na ostatnim Konkursie im. Ady Sari w Nowym Sączu.

Opera Wrocławska, wyróżniająca się niebanalną linią repertuarową, zdecydowała się na swego rodzaju eksperyment, a mianowicie wystawienie spektaklu dramatycznego i obsadzenia w nim w charakterze aktorów wyłącznie artystów na co dzień będących śpiewakami. W ten sposób nawiązano poniekąd do tradycji tego miejsca, mianowicie Stadttheater Breslau, w którym grano zarówno sztuki, jak i opery. A zatem na zazwyczaj muzycznej scenie prawie wyłącznie zapanował żywioł słowny, z którym występujący poradzili sobie nadzwyczaj dobrze, nie mając większych kłopotów z dykcją. A pamiętać należy, iż dzisiaj artyści na co dzień żyjący słowem coraz częściej uciekają się do wspomagania mikroportami, jak było w przypadku większości spektakli na ubiegłorocznym festiwalu „Boska komedia”. Najlepiej z zadaniami aktorskimi poradził sobie Bogusław Szynalski, tworząc pełnokrwistą postać sceniczną lowelasa, wciąż przekonanego o swym nieodpartym oddziaływaniu uwodzicielskim. Z kolei Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak odkryła w sobie autentyczną vis comica, obdarzając zarazem znacznym ciepłem postać nieco zdziwaczałej artystki, dla której symbolem świata nieosiągalnych już marzeń stało się Karaczi, bardziej pozostające wytworem wyobraźni niż posiadające realne usytuowanie geograficzne. Dzięki właściwie zastosowanym środkom potrafiła zjednać dla niej sympatię widzów. Jolanta Żmurko mogła poniekąd zagrać jedynie siebie samą, a więc operową primadonnę. W nakreśleniu jej sylwetki posłużyła się głownie swym przyrodzonym instrumentem, a więc głosem, starannie modelując jego tembr i eksponując nieoczekiwanie jego niską i głęboko zmysłową barwę. Mimika i ruchy dłoni zdradzały jednak pewne napięcie związane z występowaniem w nietypowej dla siebie roli. A mimo to w udany sposób potrafiła zaznaczyć dystans wobec swej dawnej scenicznej koleżanki, za pomocą laski lub wyciągniętego ramienia nie dopuszczając tamtej do zbytniej zażyłości. Scenerii dostarczył dość konwencjonalny wystrój salonowego wnętrza, złożony z regałów z książkami oraz kanapy, utrzymanej oczywiście w czerwonym kolorycie. Nad drzwiami prowadzącymi do ogrodu wiszą portrety Rossiniego, Debussyego i Wagnera, a nad całością góruje konterfekt Giuseppe Verdiego. W finale Zbigniew Lesień, reżyser przedstawienia zdecydował się wprowadzić wykonanie tytułowego kwartetu na żywo. Trudno orzec, na ile pojawiające się pewne niedoskonałości wynikały z góry założonych efektów parodystycznych, mających ukazać utratę dawnych walorów przez emerytowanych śpiewaków. To tak jak w sztukach traktujących o wybitnych malarzach, zamiast pozostawić ich wizje wyobraźni widzów, materializuje się je za sprawą niedoskonałych wytworów scenografa. Sądzę że większe wrażenie wywarłoby mechaniczne przywołanie tego numeru muzycznego, rozlegającego się w zapadającym na zakończenie spektaklu mroku i odtwarzanego ze starego patefonu, a więc z nieodłącznymi trzaskami, sugerującymi oddalenie w czasie.

W związku z tytułowym kwartetem przypomina mi się zdarzenie, świadczące, że emerytowani śpiewacy bynajmniej nie muszą ustępować swym następcom. Otóż, podczas obchodów czterdziestopięciolecia Opery Krakowskiej jako honorowi goście zasiedli na scenie Jadwiga Romańska i Janusz Zipser, legendarni odtwórcy Gildy i Księcia Mantui na premierze „Rigoletta” właśnie, od której liczą się dzieje tej placówki, a obecni jej soliści mieli im odśpiewać tenże ustęp z „Rigoletta”. Niestety, młody tenor był tego wieczora najwyraźniej niedysponowany i w pewnym momencie już osiemdziesięcioletni Janusz Zipser nie zdzierżył i wstał, odsunął go i z lepszym skutkiem zajął jego miejsce…

                                                                            Lesław Czapliński