Poznańskie moniuszkowskie masturbacje

Opublikowano: poniedziałek, 06, wrzesień 2021 07:16
Pietras Sławomir

Pastwienie się nad Strasznym dworem, polskim operowym eposem swą wielowątkowością porównywanym z Panem Tadeuszem, nie rozpoczęło się w Poznaniu od razu. Co najmniej pięciokrotna zmiana akcji, szereg scen zespołowych i wielki finał z kompletem solistów, chórem i baletem wymaga pokaźnych rozmiarów sceny, a nie sali gimnastycznej z zaadoptowanym podium scenicznym, ciasnym orkiestronem oraz niewielką ilością miejsc udających teatralną widownię.

 

W prologu było dużo ruchu, daleka od nastroju żegnania się rycerzy rozpacz nad jakimś trupem, brutalne traktowanie sióstr miłosierdzia („nie ma niewiast w naszej chacie”) i powszechne pijaństwo, z czego ponoć słyniemy w oczach cudzoziemców. Zabawnym pomysłem stało się wypatrywanie mężczyzn przez lunetę, a później ta Cześnikowa z krzyżami, rewelacyjnie zagrana i zaśpiewana przez warszawską mezzosopranistkę Annę Lubańską.

Ale potem było coraz gorzej. Te współczesne wnętrza dworku w Kalinowie znawców repertuaru moniuszkowskiego mogły tylko oburzać, a widzów oglądających po raz pierwszy – dezorientować. Miecznik poruszający się na wózku inwalidzkim (nawet z kroplówką), ociemniały, z zawiązanymi oczyma, ale śpiewający: „…ślicznie jak widzę, dziewczęta moje… i „ja także przypatrzę się”). Wynaturzeniom tej postaci nie pomógł nawet piękny głos i wokalna interpretacja Stanisława Kuflyuka.

 

Damazy w damskiej sukni niby postać z ciotenbalu, zamiast ubiegać się o rękę Hanny lub Jadwigi, włóczy za sobą urodziwego chłopaczka, którego poślubia (!) w finale. Obie siostry w swych popisach wokalnych na dobrym poziomie, choć sceniczna propozycja reżyserska jest kpiną z arii Hanny. W tej roli bytomska sopranistka Rusłana Kowal, a jako Jadwiga poznanianka Magdalena Wilczyńska-Goś. W akcie II i III nastąpiły liczne dziwolągi kostiumowe, co miało „uwspółcześnić” fabułę, a spowodowało tylko szereg nieporozumień i bezsensu.

 

Skołuba śpiewa do Macieja „jest nas tylko dwóch”, a wokół stado panienek gnie się podczas sławnej arii o zegarze, w którym – jak się później okazało – gnieździł się Damazy ze swym kochankiem. Niskie głosy męskie nie były niestety ozdobą tego wykonania. Za to nieznany mi wcześniej Piotr Kalina w partii Stefana błysnął głosem, interpretacją i postawą zwłaszcza w znanej arii, którą śpiewał nie wiedzieć czemu w obecności Hanny, nucącej sobie sławny kurant (co za jakże zbędne kuriozum !).


 

Podobnie, to „tu na stole postaw świcę!”. A że nie było stołu, to Maciej zaśpiewał „tu na ziemi postaw świcę”. Natomiast w arii Skołuby przy słowach „zażyj tabaki” posłużono się skrętami narkotyków, bo to takie bardziej współczesne i ponoć bliższe dzisiejszemu widzowi. Tego typu bezsensów przytoczyłbym dużo więcej, ale posądzony, że się czepiam wspomnę tylko o scenie kuligu, w której uzbrojone w grabie i kosy chłopstwo wystąpiło w dzień Nowego Roku, jakby z rewolucją agrarną, albo – dla „uwspółcześnienia” – jakąś blokadą drogową.

 

Te i inne „samogwałty” na Strasznym dworze popełniła młoda jeszcze Włoszka Ilaria Lanzino, najpierw chórzystka z Theater an der Wien, potem jako asystentka reżysera kilku spektakli dla dzieci w niemieckich teatrach prowincjonalnych. Aby reżyserować w Poznaniu wygrała konkurs na koncepcję Strasznego dworu, gdzie przewodniczącą jury była dyrektorka poznańskiego domu moniuszkowskiego. Aż się boję pomyśleć, jakie były inne reżyserskie „masturbacje” nad naszym ojczyźnianym operowym skarbem, skoro zwyciężyła ta, którą właśnie musieliśmy obejrzeć.

 

Niechże przyjmie do wiadomości i uwierzy ten kto za to odpowiada, że do kultywowania dziedzictwa narodowego w sztuce operowej, arcypolskich dzieł ojca naszej opery oraz dorobku patrona Teatru Wielkiego w Poznaniu, nie tędy droga. Klucza do ich interpretacji należy szukać wśród polskich realizatorów, a zwłaszcza reżyserów, scenografów, choreografów i dyrygentów mimo , że Marco Guidarini – włoski dyrygent dobrze wywiązał się ze swego zadania. Ale czy zrealizuje to dzieło u siebie we Włoszech?.

 

Innego zdania w tej sprawie jest Jacek Marczyński z którego opiniami zwykle się zgadzam, ale nie tym razem. Piotr Nędzyński zachwycił się tak, jakby po udziale w tej „masturbacji” spożył na koszt dyrektorki teatru darmową kolację z „młodziutką” – jak pisze – reżyserką. Aleksandra Kujawiak bredzi jak pijany przy płocie, a Anna Czajkowska, Wojciech Giczkowski i Michał Bajer zgodnie pochwalili tych wykonawców, którym to się należało.

 

Jestem za nieustanym dyskutowaniem sposobów realizacji, zwłaszcza polskiej twórczości operowej, ale nie na przykładach tak paranoicznych, bezsensownych i bezmyślnych jak Halka, Paria, a ostatnio Straszny dwór w Poznaniu. A zwłaszcza nazywanie ich nowatorskimi i – pożal się Boże – innowacyjnymi.

                                                                         Sławomir Pietras