Rigoletto prosto z nieba

Opublikowano: poniedziałek, 23, sierpień 2021 07:13
Pietras Sławomir

Moje związki z Bregenzer Festspiele sięgają lat siedemdziesiątych. Wtedy to Polski Teatr Tańca w rozkwicie poziomu tańczenia najlepszych choreografii Conrada Drzewieckiego z zespołem który swą urodą i wdziękiem nie miał sobie równych aż po dzień dzisiejszy, zaprezentował nad Jeziorem Bodeńskim Wieczór Polski złożony z muzyki Karłowicza, Szymanowskiego i Pendereckiego. Był to wielki sukces, który przyniósł wiele następnych propozycji z całej Europy.  

Innym polskim akcentem na tym Festiwalu w tamtych czasach była zachwycająca kreacja Urszuli Koszut w Opowieściach Hoffmanna, jeszcze bez obecnego nowoczesnego oprzyrządowania technicznego, ale w porywającej inscenizacji, gdzie nasza Polka zaprezentowała wszystkie cztery postacie tego dzieła: Olimpię, Giuliettę, Antonię i Stellę, będąc po Adzie Sari i Jadwidze Romańskiej trzecią polską śpiewaczką, która zdecydowała się dokonać tego karkołomnego wyczynu.

 

W latach dziewięćdziesiątych wykorzystując wieloletnie kontakty impresaryjne udało się umieścić w programie bregenckiego Festiwalu warszawską inscenizację Parsifala. Swym udziałem ozdobił ją w partii tytułowej sam René Kollo, niemiecka gwiazda operowa pierwszej wielkości w finale swej olśniewającej kariery. Osobnym cennym polonikiem tej wspaniałej imprezy była premiera Króla Rogera Szymanowskiego w roku 1994.

 

Przez ostatnie kilka lat towarzyszyłem grupom wytrawnych polskich melomanów podziwiających najnowsze produkcje na jeziorze z tłumami melomanów na brzegu, z niewiarygodnymi wprost rozwiązaniami inscenizacyjnymi i technicznymi, przy jednoczesnym perfekcyjnym wykonaniu muzycznym, wokalnym i aktorskim. Obejrzeliśmy wspólnie Andrera ChenierCzarodziejski flet, Turandot Carmen. 

 

Teraz przyszła kolej na odkładane z powodu pandemii verdiowskie Rigoletto. Elegancka europejska publiczność, a do takiej zaliczają się polscy entuzjaści opery spod znaku Grand Touru, uczestnicząc w tych wydarzeniach przemieszkuje w luksusowym hotelu Bayerischer Hof po drugiej stronie jeziora, w uroczym kurorcie Lindau. Aby dotrzeć na późnowieczorny spektakl trzeba wsiąść na któryś z luksusowych statków, gdzie na międzynarodową publiczność czekają drinki, ale także płatne posiłki, zwłaszcza w drodze powrotnej, bo spektakle kończą się grubo po północy.


To co zobaczyliśmy w tym roku przeszło najśmielsze oczekiwania. Nieznany mi dotychczas reżyser Philipp Stölzl zainscenizował Rigoletta, opierając się na trzech ogromniastych elementach. Z lewej strony wybudował monstrualną dłoń wyrastającą z podłogi scenicznej, z ruchomymi palcami na których rozgrywały się poszczególne elementy akcji. Po środku umieszczona została gigantyczna głowa z twarzą clowna, po której od ciemienia, poprzez oczodoły, nos i usta przemieszczali się artyści śpiewający partie solowe i sceny zespołowe. Po prawej stronie stała gondola podwieszona do olbrzymiego balonu, który uniósł wysoko Gildę śpiewającą „Caro nome”, jako że ta aria oparta jest na wysokich dźwiękach i koloraturze.

 

Nie ma tu miejsca na opisywanie tej karkołomnej, zadziwiającej, ale i zniewalającej fantazji w przedstawianiu scenicznej wizji tej znanej powszechnie i lubianej opery. Od solistów i artystów zespołowych wymagała ona niezwykłej sprawności ruchowej, precyzji, karkołomnego ryzyka w koordynacji tego wszystkiego ze śpiewem, muzyką i grą sceniczną. Zarówno dyrygent, orkiestra jak i chór grali i śpiewali poza sceną, w przylegającej do widowni sali koncertowej, połączeni systemem monitorów, widoczni dla nas na olbrzymich telebimach. Ich role sceniczne odgrywali cyrkowcy, akrobaci, mimowie i świetnie wyszkoleni statyści, a wśród nich także soliści, śpiewający swe niełatwe partie. Wszyscy mnie zachwycili mimo, że z ich nazwiskami zetknąłem się po raz pierwszy: Pavel Petrov (Książe), Scolt Hendricks (Rigoletto), Stacey Alleaume (Gilda) a także pozostali z dyrygentką Julią Jones, precyzyjną, perfekcyjną, doskonale panującą nad tym niezwykłym plenerowym zjawiskiem.

 

Jak co roku grała Wiener Symphoniker i śpiewał chór Filharmonii Praskiej. W spisie realizatorów znalazłem nazwisko Anny Marchwińskiej, wybitnej warszawskiej pianistki – korepetytorki. Jej praca z zespołami i solistami przyniosła taką właśnie perfekcyjność i poziom muzyczny całości. To kolejne operowe polonicum nad brzegami Jeziora Bodeńskiego.

 

Podczas spektaklu najpierw zaczęło z nieba kropić, a potem lunął deszcz w scenie morderstwa w karczmie, ale nikt tego nie zauważył sądząc, że to dodatkowy efekt inscenizacyjny przysłany prosto z nieba. Grano i śpiewano nadal, a na widowni melomani nasunęli tylko kaptury z przyniesionych z sobą peleryn.

 

Codzienne spektakle odbywają się  tu przy kompletach publiczności między 22 lipca a 22 sierpnia. Jest ich w sumie 28 i zaczynają się dopiero po godz. 21, aby po zmierzchu dobrze prezentowało się fantastyczne oświetlenie całości. Bregencja leży w sumie niedaleko od Polski. Może ktoś jeszcze zdąży…

                                                                   Sławomir Pietras