Niegdysiejszego gwiazdozbioru blask

Opublikowano: poniedziałek, 19, kwiecień 2021 06:57
Pietras Sławomir

Nieustannie szukam sposobności, aby pochwalić i podziękować moim młodszym kolegom – dyrektorom polskich teatrów operowych – za ich inicjatywy, nieustającą aktywność i ciągle nowe koncepty w niełatwym, epidemicznym okresie. Dziś wyróżniam pomysł dyr. Dariusza Stachury, który w Teatrze Wielkim w Łodzi zainicjował cykl „Mistrzowie i ich uczniowie”.

 

Na pierwszy ogień zaprezentowano Delfinę Ambroziak i Tadeusza Kopackiego, filary łódzkiej sztuki operowej drugiej połowy XX wieku. Jak zawsze oboje w dobrej formie, pełni energii, nienagannej aparycji i satysfakcji ze swych sukcesów pedagogicznych. U Tadeusza – w szkoleniu tenorów, u Delfiny – w kształceniu głosów kobiecych, co w Łodzi zaczęto określać mianem Delfinarium.

 

Umożliwianie publiczności kontaktów z gwiazdami epok minionych ma swój głęboki sens. Przede wszystkim umacnia tradycję sceny operowej w mieście gdzie funkcjonuje teatr. Jest ona bowiem coraz bardziej zagrożona brakiem stałych kontraktów dla solistów, których wystawiono w ten sposób poza nawias zespołów operowych, aby rzekomo angażować gwiazdy do poszczególnych produkowanych spektakli. Wkrótce po premierach gwiazdy udają się szukać szczęścia gdzie indziej, a spektakle zamiast pozostawać w repertuarze co najmniej kilka sezonów, natychmiast spadają z afisza.

 

Brak wybitnych solistów na stałe związanych z poszczególnymi teatrami powoduje zanik patriotyzmu lokalnego, zespolenia publiczności ze swymi ulubieńcami, dumy z poziomu artystycznego uwieńczonego wspaniałymi kreacjami tu i teraz wykształconymi, wyeksponowanymi i zawsze chętnie oglądanymi artystami. Takimi byli i są w Łodzi duet Delfina i Tadeusz Kopaccy, prywatnie od pół wieku małżeństwo. Na wizji rozmawiał z nimi red. Leszek Bonar z łódzkiej Telewizji, tak samo kompetentny, przyjazny i ciągle młodzieńczo prezentujący się jak w czasach, gdy komentował operowe wydarzenia za mojej dyrekcji.

 

A jak wygląda to w innych polskich operowych miastach? Aby sięgnąć do gwiazd z niedalekiej przeszłości, wypada zaprosić na spotkania z publicznością – że wymienię śpiewaczki najbardziej lubiane – Barbarę Zagórzankę, Zdzisławę Donat, Barbarę Nieman i Bożenę Betley (Warszawa), Danutę Paziukównę, Agatę Młynarską, Urszulę Walczak (Wrocław), Krystynę Pakulską, Krystynę Kujawińską, Antoninę Kowtunow (Poznań), Jadwigę Romańską, Teresę Wessely (Kraków), Bożenę Porzyńską, Urszulę Borzdyńską (Gdańsk), Irenę Brodzińską, Barbarę Podczaską, Ewę Filipowicz (Szczecin), Katarzynę Rymarczyk, Barbarę Nitecką (Bydgoszcz). Na razie nie wymieniam tenorów, barytonów i basów… 


 

Niechby każda niegdysiejsza operowa vedetta zaprezentowała swych wokalnych wychowanków, przyniosła własne archiwalne nagrania, a sama opowiadała, wspominała lata swej kariery, odpowiadała na pytania, tworząc pomost między dniem dzisiejszym, a przeszłością sztuki operowej w miejscu, gdzie przyszło jej spędzić całe artystyczne życie. Elementy takiego myślenia o ciągłości teatralnej tradycji przejawia Opera Śląska (periodyk „Opera cafe”), o swych poprzednikach pamięta Opera Krakowska i Opera Na Zamku w Szczecinie (cykl zabawnych spotkań „Ups, zdarzyło się !...”), ale taka działalność powinna mieć miejsce wszędzie. W przekonaniu, że spotka się to z dużym zainteresowaniem publiczności będę wspierał spotkania z niegdysiejszymi gwiazdami, gdy trzeba będę w nich uczestniczył i ciągle namawiał do ich kontynuacji.

 

Natomiast stanowczo sprzeciwiam się nachalnemu i tandetnemu wmawianiu, że mamy do czynienia z „tenorem wszechczasów”, gdy pod pretekstem prezentu wielkanocnego – jak się to stało ostatnio – Telewizja zaprasza Andrea Bocellego, przeprowadza z nim sążniste i bezsensowne wywiady, podczas których dawno zgasła gwiazda nie mówi nic istotnego o swej sztuce, za to wiele o rodzinie, Panu Bogu, nawróceniu i w ogóle – co słychać. Przyjechał tenor, który niegdyś podbił publiczność swą niepełnosprawnością, kilkoma śpiewanymi przez mikrofon piosenkami, licznymi koncertami i olbrzymią promocją medialną. Obecnie – jedynie w ramach oktawy – wydobywa dźwięki na granicy skrzeku, wykonuje wyłącznie przez siebie napisane piosenki, wszystkie powolne, podobne jedna do drugiej i nudne. Żadnym argumentem nie jest aplauz publiczności, na czele której sam prezes Telewizji z małżonką co chwilę wstawali i siadali pogrążeni w entuzjazmie równym produkcjom Zenka Martyniuka, które zresztą kazano nam oglądać w następnej, wielkanocnej kolejności.

 

Jeśli ustaniemy w obronie rangi sztuki zaiste wysokiej, jej polskiej tradycji i obecnego poziomu (również piosenek!), to widok rozbawionych białostockich elit śpiewających na pamięć z Zenkiem Martyniukiem jego repertuar, stanie się naszą artystyczną codziennością, z zanikiem tęsknot do sztuki operowej, symfonicznej, oratoryjnej i wykonawców doprawdy wybitnych.

 

                                                                            Sławomir Pietras