Rozstanie nie tylko z Joanną Cortés

Opublikowano: poniedziałek, 12, październik 2020 07:17
Pietras Sławomir

W ostatnim okresie pochowaliśmy wielu artystów, z którymi całe lata współpracowałem, przyjaźniłem się, dzieliłem ich sukcesy i kłopoty, czasem mieliśmy sprzeczki i kontrowersje, ale nieodmiennie odczuwałem, że odwzajemniają moje uczucia. Pochylając się teraz nad ich mogiłami, pragnę dorównać stuletniemu dziś Witoldowi Sadowemu, który jak nikt inny z serdeczną czułością, żegna zawsze artystów wywodzących się z jego środowiska.

 

Często myślę o utracie Ewy Demarczyk, moim ukochanym scenografie Ryszardzie Kaji, niezapomnianych artystach baletu Franciszku Knapiku, Zdzisławie Ćwioro, Zbigniewie Juchnowskim i Łukaszu Gruzielu, warszawskich śpiewaczkach Hannie Zdunek i Agnieszce Kossakowskiej, sędziwej Marii Vardi-Morbitzerowej pochowanej w Krakowie wieloletniej solistce Opery Śląskiej, dwóch łódzkich basach Zdzisławie Krzywickim i Andrzeju Saciuku, wreszcie o jakże bliskich mi Teresie Kujawie i Danucie Balickiej-Satanowskiej.

 

Niedawno odszedł również Jan Krenz, wybitny dyrygent i kompozytor, który prosił o rezygnację z jakichkolwiek pożegnań poza gronem rodzinnym. Żegnaliśmy go wiec tylko w myślach, ale jakże wdzięcznych i serdecznych…

 

A co powiedzieć o Joannie Cortés, która jeszcze przed kilkunastoma tygodniami, przyjechała na moje zaproszenie do Konradowa w Kotlinie Kłodzkiej, aby dla setek słuchaczy z bliższej i dalszej okolicy zaśpiewać recital organowy z Michałem Fiukiem, na wyremontowanym właśnie XVII wiecznym instrumencie, a następnego dnia swym pięknym głosem pożegnać Franciszka Knapika w kaplicy na Cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu. To były jej ostatnie występy publiczne. Potem – jak to artystka – nie mówiąc nikomu, poddała się usunięciu zbyt późno rozpoznanego nowotworu. Na dodatek wysłuchała negatywnych rokowań lekkomyślnych lekarzy (po co jej o tym powiedzieli!) i wróciła do domu pod troskliwą opieką jedynego syna. Kilkakrotnie rozmawiałem z nią telefonicznie ustalając bliski termin odwiedzin i plany na najbliższą przyszłość. Aż tu w poniedziałek 29 września rano ta straszliwa wiadomość…

 

Od debiutu w Eugeniuszu Onieginie (Tatiana) w roku 1980 we Wrocławiu pracowaliśmy razem. W między czasie za dyrekcji Eugeniusza Sąsiadka zaśpiewała (jeszcze we Wrocławiu) – Fausta, Króla Rogera Don Carlosa, a potem już w Łodzi Abigaile, Toskę, Halkę, Madama Butterfly, Zyglindę, hrabinę w Weselu Figara, tytułową Mądrą Orffa, Matkę Joannę w Diabłach z Loudun, Santuzzę, Carmen, na krótko znów we Wrocławiu Traviatę specjalnie na żądanie Adama Hanuszkiewicza w jego inscenizacji.


W okresie warszawskim do bogatego już jej repertuaru weszła jeszcze Adalgisa w Normie, Fedora, Salome i Lady Makbet, a po przejściu do Poznania Elektra Theodorakisa, Cześnikowa w Strasznym dworze, nie licząc wielu powtórzeń najwybitniejszych kreacji z poprzednich teatrów.

 

Jej piękny głos, niezwykła muzykalność, efektowna uroda i wybitny talent sceniczny, były głęboko zakorzenione w tradycji rodzinnej. Babka – Wanda Ruśkiewiczowa, znakomita pianistka-korepetytorka, akompaniatorka i przyjaciółka Jana Kiepury. Matka – Hanna Piliczowa, wykładowczyni w Akademii Muzycznej w Warszawie, u której studiował między innymi Bogusław Kaczyński, ojciec – absolwent Wyższej Szkoły Operowej w Poznaniu, wieloletni solista Opery Wrocławskiej (tenor liryczny Ludwik Mika), wreszcie mąż – meksykański dyrygent, po którym odziedziczyła nazwisko i urodziwego syna Piotra, absolwenta fakultetu reżyserii teatralnej.

 

Zbyt osobiście i intymnie zabrzmiałyby w dniach żałoby wyznania dotyczące licznych, wspaniałych cech charakteru Joanny. Jej fantastycznego stosunku do świata i ludzi, osoby uważanej powszechnie za postać o pięknym charakterze i zniewalającej dobroci. Do innej okazji pozostawiam również wspomnienia z jej trudnego dzieciństwa i wczesnej młodości, co ją ukształtowało na dalsze, niełatwe przecież życie.

 

Ciężko jest rozstawać się z każdym żołnierzem opery polskiej. Coraz ciężej z tymi, którzy odchodzą nagle, zbyt wcześnie, w pełni sił do pracy a zwłaszcza, dysponującymi niepowtarzalnymi talentami. Nie pociesza myśl, że po nich przychodzą następni i wszystko trwa nadal. Tamtych ma się głęboko w sercu i nic ich stamtąd nie wyrzuci. Taką artystką była dla mnie i na zawsze pozostanie Joanna Cortés.

 

Jeśli jestem czytany w zaświatach proponuję, aby zanim się wszyscy tam znajdziemy zatrudniać postacie, o których dziś wspomniałem w jakiejś operowo-baletowej realizacji. Niechby stworzył ją oczekujący tam ciągle na ziemski pochówek Krzysztof Penderecki. Tytułu nie śmiem sugerować, bo za życia też nie zawsze mnie słuchał. Bez względu na to, co by to było, już teraz mam ochotę na pisanie o tym felietonu. Nie mam wątpliwości, że byłoby to dzieło wspaniałe.

                                                               

                                                                  Sławomir Pietras