Maria Callas po śląsku

Opublikowano: poniedziałek, 21, wrzesień 2020 06:44
Pietras Sławomir

 

W bogatej przeszłości Opery Śląskiej takim mianem określaliśmy Natalię Stokowacką. Śpiewała repertuar porównywalny ze swą światową rówieśniczką. Dysponowała sopranem od Królowej nocy po Madama Butterfly i Toskę. Posiadała wspaniałe warunki sceniczne. W młodości nieco korpulentna, z czasem wyniosła i posągowa, poszczególne kreacje sceniczne opierając na solidnym aktorstwie. Często popadała – podobnie jak jej sławny pierwowzór – w konflikty z dyrektorami. Starannie ukrywała swe życie osobiste. Mniej fortunnie była zamężna z ówczesnym prywatnym przedsiębiorcą, ale potem szczęśliwa w małżeństwie ze znanym dziennikarzem sportowym. Od greckiej koleżanki różniła ją ponad trzydziestoletnia wierność publiczności bytomskiej i katowickiej oraz pochodzenie z Zagłębia. Ot, śląska Maria Callas!

 

Myślałem o tym wszystkim jadąc na katowicką premierę wspaniałej sztuki wybitnego amerykańskiego dramaturga Terrence McNally, który właśnie zmarł na Florydzie w marcu tego roku, jako jedna z pierwszych ofiar koronawirusa w Stanach Zjednoczonych. Jechałem niepokojąc się, jak poradzi sobie z ogromem zadań scenicznych Joanna Kściuczyk-Jędrusik, odtwarzając postać Marii Callas po Krystynie Jandzie, która od ponad 20 lat gra tę rolę w reżyserii Andrzeja Domalika i zdaniem wielu uchodzi za postać scenicznie jeszcze doskonalszą niż pierwowzór.

 

Joanna Kściuczyk-Jędrusik poradziła sobie z tym trudnym dla śpiewaczki operowej zadaniem nadspodziewanie zadowalająco. Callas w tym spektaklu nie wydaje z siebie ani jednego dźwięku, ale pokonuje olbrzymie ilości tekstu mówionego, począwszy od kwestii humorystycznych, na nostalgicznych i wręcz tragicznych skończywszy. Wszystko to wieloletnia śląska śpiewaczka wykonała z sukcesem, stwarzając postać wiarogodną, szczególnie swobodną i wyrazistą w dialogach z pozostałymi wykonawcami. Nie należy tu snuć jakichkolwiek porównań z kreacją Krystyny Jandy. Cieszmy się tylko, że przez dalsze lata będziemy mogli w Polsce przeżywać dwie produkcje Callas, master cllass, jako że publiczności zapewne nigdy nie zabraknie.

 

Obydwie te inscenizacje różnią się od siebie. Reżyser Robert Talarczyk drobiazgowo wypracował interpretacje wszystkich występujących postaci, a są to grający role mówione śpiewacy, a nie aktorzy. Podobali mi się wszyscy, począwszy od Gabrieli Gołaszewskiej jako studentki, śpiewającej wielokrotnie od początku „Ach! Non credea mirarti” z Lunatyczki, Anny Wiśniewskiej-Schoppa w trudnych wokalnie sekwencjach z Makbeta, a zwłaszcza w roli pianisty-akompaniatora Piotr Kopiński, który przed laty zadebiutował w podobnej roli w Fedorze granej w Teatrze Wielkim w Warszawie, co pamiętam dobrze, bo sam go do tej roli wynalazłem.


 

Postać bufonowatego tenora zagrał i zaśpiewał z powodzeniem Maciej Komandera, co nie było trudne, bo jest przecież renomowanym tenorem. W roli pracownika technicznego zaprezentował się Witold Dewor, na co dzień artysta chóru.

 

Czy śląski spektakl o Callas miał jakieś niedomagania? Artystycznie – nie, ale organizacyjnie – tak. Jeszcze przed rozpoczęciem przy otwartej kurtynie i w czasie przerwy włóczyły się po scenie jakieś osoby, co jest nieobyczajne i w myśl teatralnego przesądu może spektaklowi przynieść pecha. Siedzący obok mnie elegancki i przystojny jegomość podczas przedstawienia cały czas bawił się komórką, co jest w teatrach już powszechną plagą, obok natrętnego fotografowania na widowni i wzajemnego oklaskiwania się artystów na scenie po zakończeniu spektaklu. Z tymi drobiazgami poradzi sobie zapewne dyr. Łukasz Goik, który – co nadzwyczajne – świetnie panuje nad sytuacją teatru, począwszy od spraw kadrowych, organizacyjnych i promocyjnych, a na konceptach artystycznych skończywszy. Może należałoby przemyśleć sposób redagowania i zawartość programu spektaklu. Uwaga ta dotyczy zresztą wielu innych teatrów, gdzie redagowane teksty często grzeszą brakiem profesjonalizmu, właściwej tematyki, a czasem wręcz rozsądku (te drukowane pod dyktando śpiewaków „życiorysy” z własnymi opisami dokonań i sukcesów!).

 

Proponuję, aby nie ulegać przereklamowanym karierom niektórych realizatorów. Myślę tu o projektantce – niestety nieudanych kostiumów – Gosi Baczyńskiej, z którą zamieszczono niepotrzebny wywiad w programie spektaklu. Mimo, że przedstawienie się udało „Gosia”, nie pomogła – idąc tropem pretensjonalnego zdrabniania imienia, ani „Robercikowi” Talarczykowi (nareszcie zaangażowanemu w Operze Śląskiej reżyserowi „całą gębą”), ani „Joasi” Kściuczyk (nowej wspaniałej śląskiej Callas), ani „Gabie” Gołaszewskiej (jakże piękny głos i kunszt wokalny), ani „Maciusiowi” Komanderze (dlaczego w czerwonych pantoflach?), ani „Anetce” (solistce pierwszej klasy), ani wreszcie „Piotrusiowi” Kopińskiemu (szkoda, że zamiast robić prawdziwą karierę pianistyczną tylko uczy i akompaniuje, ale za to rewelacyjnie), no i obserwującemu to wszystko „Sławusiowi” Pietrasowi, czyli mnie!

                                                                         Sławomir Pietras