Dwa baletowe wspomnienia

Opublikowano: poniedziałek, 29, czerwiec 2020 07:00
Pietras Sławomir

Podczas przymusowej izolacji, zamiast zastanawiać się, czy ta światowa pandemia nie jest przypadkiem – jak twierdzą niektórzy – wszechświatową ściemą, pogrążyłem się w baletowych retrospekcjach.

 

Skoro nie ma już wśród nas tak barwnych balerin jak Bittnerówna, Sawicka, Krzyszkowska, Cieślikówna czy Boniuszko, artystek niezwykłych zarówno na scenie, jak i w życiu, wypada przyjrzeć się niektórym ich następczyniom. Nie ma wśród nich ani jednej, która – jak Barbara Bitnerówna – byłaby wierna przez całe życie temu samemu mężczyźnie (tenor Lesław Finze), utrzymywała przez całą karierę – jak Olga Sawicka – ksywę „poezja zdziwienia” (kiedyś tak o niej Jan Berski), równie inteligentnej i przebiegłej – jak Maria Krzyszkowska – pozostającej najdłużej na warszawskim świeczniku, aż tak skupionej na karierze – jak Irena Cieślikówna – że nie zauważyła jak jej mąż idąc do kiosku po papierosy zamiast wrócić, wyjechał do Ameryki, czy – jak Alicja Boniuszko – która nigdy nie uległa pokusom kariery warszawskiej, czym przedłużyła sobie bezcenne lata tańczenia, prestiż i powszechny szacunek na Wybrzeżu.

 

W następnym pokoleniu dokonania tak utalentowanych balerin jak Elżbieta Jaroń i Bożena Kociołkowska zdominowało istnienie, działalność oraz matrymonialna koligacja Marii Krzyszkowskiej. I nie pomogła tu ówczesna publicystyka Ryszarda Gontarza (kto to pamięta !) czy pretensjonalna książka Pierwsza dama baletu warszawskiego (wydana stosunkowo niedawno). Z rówieśnego mi grona balerin tańczących na pointach do tego wspomnienia wybieram dwie najwybitniejsze, a zarazem pozawarszawskie.

 

Kariera Romy Juszkat związana jest z Conradem Drzewieckim, ale rozpoczęła się w Bydgoszczy. Tam natychmiast po poznańskim dyplomie zatańczyła Zaremę i Julię, a był to wtedy bodaj najlepszy okres bydgoskiego zespołu, kierowanego przez Rajmunda Sobiesiaka. Opowiadano – co cytuje na własne ryzyko – jak wschodząca wówczas gwiazda na bankiecie, wydanym na jej cześć w restauracji po premierze Fontanny Bachczysaraju znudzona wydłużającymi się komplementami, postanowiła opuścić towarzystwo. Wstała i zabierając przewieszony na krześle szal, skierowała się ku wyjściu. Nie zauważyła, że zamiast szala schwyciła zwisający ze stołu obrus i pociągnęła za sobą całą zastawę stołową z sałatkami, śledziem po japońsku, ogórkami warszawskimi, ćwikłą i groszkiem z marchewką. Ale na szczęście bez butelek z napojami, które zdążyli przechwycić uczestniczący w tej fecie baletowi adoratorzy.

 

Po powrocie do Poznania w roku 1963 rozpoczął się dwadzieścia kilka lat trwający okres olśniewającej kariery Romy Juszkat. Nie przyćmiła jej obecność na tej samej scenie Olgi Sawickiej, a wśród rówieśnych konkurentek tak świetnych tancerek jak Anna Derengowska, Lubomira Wojtkowiak, Ewa Pawlak, czy Anna Staszak.


 

Zaczęło się od Błękitnej rapsodii, którą tańczyła u boku Conrada Drzewieckiego (1964). W tym samym wieczorze była Królewną w Historii żołnierza u boku Przemysława Śliwy i Edmunda Kopruckiego. W kilka miesięcy później w prapremierze Esika w Ostendzie (Dandereczka), a wkrótce potem wspaniałe Adagio des roses ze Śpiącej królewny z czterema książętami: Ananko, Milon, Śliwa i Weinert. Następnie Kleopatra w Wariacjach do Szekspira (1966), Mirta w Giselle (1967) i rewelacyjna w roli tytułowej w Ognistym ptaku, którą wielokrotnie zatańczyła podczas zagranicznych tournée. W conradowskiej wersji Jeziora łabędziego (1969) zmierzyła się z Olgą Sawicką. Jedna – uosobienie liryzmu (Odetta), druga – wcielenie porywającej ekspresji (Odylia). Obydwie w tej podwójnej roli zachwycające i niezapomniane. 

 

Wreszcie kreacja życia – Dziewczyna w Cudownym Mandarynie u boku Przemysława Śliwy w choreografii Conrada Drzewieckiego z Bohdanem Wodiczką przy pulpicie dyrygenckim (1970) i Les Biches, przeniesione do repertuaru Polskiego Teatru Tańca powstałego w roku 1973. Potem jeszcze interesujące role w Epitafium dla Don Juana Przypowieści sarmackiej oraz kilka kreacji w choreografiach Conrada, kończących jego karierę.

 

Baleriną której kariery miałem szczęście być świadkiem od debiutu, aż po artystyczną emigrację jest Iwona Wakowska. Zaraz po warszawskim dyplomie zaczęła w Bytomiu od Odetty-Odylii (1963). Na próbie generalnej doszło do przerażającej tragedii. Dyrygujący spektaklem młody dyrygent Michał Baranowski w pewnym momencie stracił przytomność, upadł na pulpit i wkrótce zakończył życie. Premiera będąca wielkim sukcesem Wakowskiej odbyła się w Katowicach niemal nazajutrz (zadyrygował Napoleon Siess). Jednakże nad jej karierą zawisło fatum. Nie poddała się. Działając w Bytomiu pod choreograficznymi skrzydłami Zbigniewa Koryckiego odnosiła kolejne sukcesy w Stańczyku, Czarodziejskiej miłości, Fontannie Bachczysaraju, Śpiącej królewnie, a od otwarcia Teatru Wielkiego w Łodzi (1967) przechwycił ją Witold Borkowski i zaprezentował w Panu Twardowskim, Jeziorze łabędzim, Romeo i Julii, Królewnie Śnieżce, Dafnis i Chloe, Sylfidach i Córce źle strzeżonej.

 

Niemal cały repertuar zatańczony w Polsce wykonała ze swym wspaniałym partnerem Eugeniuszem Jakubiakiem. Potem na dalszą karierę związała się z Göteborgiem, z którego wróciwszy przed laty ukryła się i mieszka w podwarszawskim Jadwisinie. Jak tylko przeminie ten coronawirus – hamulec naszego życia – pojadę tam, aby skłonić tę tajemniczą i skrytą primabalerinę do odtworzenia przebiegu jej istotnej, ważnej i ciekawej zagranicznej kariery. Ale na to musimy jeszcze trochę poczekać…

                                                                                       Sławomir Pietras