Telewizja jako operowa prezerwatywa

Opublikowano: poniedziałek, 01, czerwiec 2020 07:08
Pietras Sławomir

Nieczynne teatry spowodowały zwiększenie emisji spektakli operowych w telewizji. W ostatnich tygodniach obejrzałem nagrania na żywo spektakli Eugeniusza Oniegina z Teatru Maryjskiego w Petersburgu pod dyr. Walerego Giergiewa, Joannę d’Arc z Festiwalu w Parmie i naszą Halkę z Opery Nova w Bydgoszczy. 

 

Przekazy telewizyjne sztuki operowej mają coś z obcowania intymnego za pośrednictwem… prezerwatywy. Wszystko odbywa się tak jak w realu, ale doznania są o wiele słabsze, sterowane kamerą, wybiórczo dozujące przyjemności, ale często ujawniające mankamenty realizacji mogące ujść uwadze, gdy oglądając przedstawienie siedzimy na widowni, a nie na kanapie.

 

Onieginie na przykład kostium bohatera tytułowego leżał na nim, jak po starszym bracie, a Łarina, Filipiewna i Griemin byli obsadzeni solistami stanowczo za młodymi. Nie będziemy jednak pouczać petersburskich realizatorów, jak należy prezentować rosyjskie dzieła narodowe. Zwłaszcza, że cała obsada śpiewała pięknie, muzycznie spektakl stał na najwyższym poziomie, reżyseria pomysłowa, współbrzmiąca z duchem poezji Puszkina i muzyką Czajkowskiego, a cała inscenizacja oparta o nowoczesne aktorstwo i doskonały ruch sceniczny bez udziału baletu. Nie trzeba było przenosić akcji do knajpy, z Oniegina robić narkomana, a z Leńskiego geja.

 

Co innego w Joannie d’Arc. Tutaj reżyser poszedł na całego w kierunku tzw. uwspółcześniania spektaklu. Niemal nieznana w Polsce opera Verdiego muzycznie i wokalnie jest niezwykle piękna, urodą włoskiego geniusza z młodzieńczego okresu jego twórczości (1845), kiedy to belcanto wyznaczało emocjonalność działań na scenie, a wszystko inne schodziło na dalszy plan.

 

Na nic nie zdały się zabiegi słynnego brytyjskiego reżysera filmowego Petera Greenawaya, aby tę genialną włoską „katarynę” zgłębić scenicznymi zabiegami sugerującymi, że opowieść o Dziewicy Orleańskiej w wersji operowej dorównuje wspaniałej muzyce Verdiego. Otóż nie dorównuje, ponieważ trójka protagonistów Lucjano Ganzi (tenor), Vittoria Yeo (sporan) i Lucjano Leone (baryton) odśpiewali swe partie tak doskonale, że ta filmowo-teatralna reżyseria tylko w tym przeszkadzała.

 

Przy tym okazało się, dlaczego Joanny d’Arc nie gramy w Polsce. Jest ona bowiem scenicznie jednym z najsłabszych dzieł mistrza z Roncole, a wokalnie stanowi piramidę trudności, którą lepiej zostawić rodakom Verdiego, lub fenomenalnej Koreance Vittori Yeo, która w Parmie śpiewała rolę tytułową brawurowo. Moje wyrzekania na reżyserię tej produkcji można przypisać telewizyjnej „prezerwatywie”. Jeszcze raz upewniłem się, że są powody, dla których to dzieło nie grane jest w Polsce. 

 


 

Co innego bydgoska Halka, śpiewana przez rewelacyjną, młodą sopranistkę Jolantę Wagner, równie doskonałego Jontka (nie kelnera!) Tadeusza Szlenkiera, Janusza Golińskiego (Janusz) i Jacka Gresztę (Stolnik). Dyrygował Piotr Wajrak z respektem dla urody moniuszkowskiej muzyki, potwierdzając wysokie kwalifikacje swej batuty w ścisłej czołówce młodych polskich kapelmistrzów operowych. Dyrektor Opery Nova Maciej Figas jest rzadkim przykładem szefującego dyrygenta, który odpowiedzialne przy pulpicie zadania powierza równym sobie mistrzom, a nie – jak czynią to inni – samemu dyrygując w kółko wszystkim bez umiaru, poczucia taktu i sensu.

 

Kształt sceniczny Halki powierzono ciągle jeszcze młodej, wszechstronnie wykształconej Natalii Babińskiej, która po niedawnych wiedeńsko-warszawskich skandalach Trelińskiego przypomniała, jak powinien wyglądać spektakl opery narodowej, pomyślany nowocześnie, zainscenizowany z rozmachem i fantazją, niekoniecznie z cytatami z tradycji, natomiast wierny zamysłom kompozytora i librecisty. Skądinąd wiem, że Babińska jest wnuczką cenionego niegdyś dyrygenta Tadeusza Babińskiego. Pamiętam go z lat, kiedy kochał się z wzajemnością w Ewie Karaśkiewicz, jednej z najwybitniejszych wtedy odtwórczyń roli Halki. Okazało się, że to zauroczenie jest dziedziczone w co drugim pokoleniu, a więc trafiło na utalentowaną Natalię.

 

Dyrektor Figas tak skomentował tę realizację: „Sesja nagraniowa pozwala na zbliżenia, zatem coś, czego widz siedzący w dalszej odległości od sceny nie dostrzeże, z pewnością zauważy telewidz… Takie zbliżenia ujawniają pewne mankamenty, które normalnie publiczności nie przeszkadzają”.

 

No właśnie, stąd „operowa prezerwatywa” w moich dzisiejszych rozważaniach. Nie mam nic przeciwko operowym przekazom telewizyjnym, ani – broń Boże – komercyjnym kinowym nagraniom spektakli z Metropolitan. Przypominam tylko, że obcowanie ze sztuką operową podczas wizyty w teatrze jest czymś, co można porównać tylko do rozkoszy, jakiej doznajemy w stosunkach intymnych, ale dopiero po zdjęciu prezerwatywy.

                                                                         Sławomir Pietras