Powziąłem groźne podejrzenie...

Opublikowano: poniedziałek, 17, luty 2020 07:40
Pietras Sławomir

Jedną z konstatacji minionego Roku Moniuszkowskiego, powinno być żądanie zaprzestania znęcania się nad repertuarem narodowym. Przerabianie utworów Chopina na muzykę rozrywkową, filmowe przenoszenie Balladyny do Ameryki, rozgrywanie Strasznego dworu w międzywojniu, a Halki w pijackiej, narkotykowej spelunie, oto tylko niektóre wyczyny unowocześniaczy naszej dziejowej spuścizny.

 

Każde dzieło operowe jest utworem - z grubsza biorąc – złożonym z dwóch elementów. Przede wszystkim tekst śpiewany w formie arii, duetów, ansambli i scen chórowych – zwany librettem, w skład którego wchodzą także didaskalia i wskazówki dotyczące tego, co dzieje się na scenie. Drugim najważniejszym elementem jest muzyka, która w przypadku opery towarzyszy tekstowi śpiewanemu, ale brzmi również samodzielnie np. w uwerturze, scenach baletowych czy intermezzach.

 

Powie ktoś; przecież wie o tym każdy, kto choć raz był na spektaklu operowym. Owszem, ale nie przyjmuje tego do wiadomości reżyser, który w czasie jakiejś kolki wątrobowej, nocy bezsennej, czy – nie daj Boże! – stosowanych podniet narkotycznych wymyślił całkiem nowe libretto i didaskalia, nie mające nic wspólnego ze śpiewanym tekstem, miejscem i czasem akcji oraz sylwetkami bohaterów mimo, że spektaklowi pozostawiony został tytuł – w tym wypadku – Halka.

 

Z punktu widzenia upływu czasu zabieg ten jest bezkarny, ponieważ prawa autorskie chroniące przed takimi i innymi transformacjami wygasają po 70-ciu latach od śmierci twórców. Pozostaje jednak elementarna przyzwoitość, uczciwość i szacunek w stosunku do autorów, w tym wypadku opery Halka. Jest nim librecista Włodzimierz Wolski, polski poeta romantyczny, powieściopisarz i patriota. Na kanwie swego poematu Halka napisał tekst opery o zakochanej góralskiej dziewczynie, którą porzucił szlachcic Janusz, żeniąc się z bogatą szlachcianką Zofią. Doprowadziło to do samobójczej śmierci Halki, czemu nie zdołał zapobiec kochający ją góral Jontek.

 

Przejęty tym Stanisław Moniuszko najpierw skomponował dwuaktową wersję spektaklu (Wilno 1948), skondensowaną, wielce dramatyczną, po raz pierwszy w rodzimej operze opiewającą los prostej bohaterki na tle życia wiejskiego ludu. W Nowy Rok 1858 odbyła się premiera warszawska w wersji czteroaktowej, już z mazurem, tańcami góralskimi, popisami chóru, ariami Jontka, Halki, Stolnika i Janusza. Sukces był przeogromny. Od tamtych czasów tylko w Warszawie Halkę zagrano kilka tysięcy razy. W XX wieku nie schodziła z afiszy teatrów operowych Poznania, Lwowa i Wilna, a po ostatniej wojnie zawsze przy kompletach widzów grywana jest na Śląsku, we Wrocławiu, Krakowie, Gdańsku, Łodzi i Bydgoszczy.


 

Z różnymi rezultatami reżyserowali ją za mojej pamięci m.in. Dobosz, Popiel, Drabik, Czekotowski, Schiller, Merunowicz, Majak, Zegalski, Okopiński, Żerdzicki (wielokrotnie), Biliński, Kordziński, Fołtyn (wielokrotnie), Chojnacka, Drzewiecki, Kujawa, Dejmek, Grzesiński, Babińska, Korczakowska. 

 

W pracach tych zdarzały się liczne odstępstwa od ponad wiekowej tradycji inscenizacyjnej, mniej lub bardziej fortunne pomysły sceniczne, wreszcie różnorodne ujęcia aktorskie, zwłaszcza postaci bohaterki tytułowej. Niezmiennym spoiwem tych zabiegów było piękno i zniewalający urok muzyki Stanisława Moniuszki, konstrukcja scen zbiorowych, melodyka arii, a zwłaszcza popisy orkiestrowego mistrzostwa uwertury, poloneza , mazura i tańców góralskich. Muzycznym wyróżnikiem Halki pośród dzieł o podobnej tematyce jest jej namiętność, którą kompozytor dźwiękowo obdarzył bohaterkę tytułową, ale również Jontka i Janusza, konkurentów do jej serca.

 

Rozpisałem się – przepraszam! Przecież państwo o tym wiecie, zwłaszcza bywalcy teatralni i słuchacze, którym muzyka towarzyszy na co dzień. Toteż rozrywanie twórczej więzi Moniuszki i Wolskiego, używanie ich muzyki i tekstu jako tła rozgrywającej się fabuły, która nie ma z ich treścią i przesłaniem nic wspólnego, uważam za nadużycie, złe zachowanie, arogancję i lekceważenie dobrego obyczaju, oraz widzów, którzy muszą to oglądać.

 

Przejawem tego jest nakładanie piękna moniuszkowskich dźwięków, ich namiętności (istoty operowego romantyzmu) i wysublimowanej struktury, na ordynarne scenicznie działania dewiantów, pijaków, narkomanów i wszelkiego porubstwa, przewalające się przez obskurne pomieszczenia hotelowe, rzekomo w latach 70-tych, co jest niby próbą uwspółcześnienia „cepeliowskiej” Halki. Przy tym między wierszami plącze się sugestia, że było to jakoby możliwe jedynie w czasach PRL-u. A to już kłamstwo, bezczelność i bezwstyd…

 

Sprawa jest poważna… Jak tak dalej pójdzie doczekamy się filmowego Pana Tadeusza z akcją nie na Litwie, a w Kotlinie Kłodzkiej w czasach stalinowskich, Wesela Wyspiańskiego w epoce pierwszych Piastów, a Pana Twardowskiego w rozpijaczonej dyskotece. Mam na ten temat, poparte wieloletnimi obserwacjami, groźne podejrzenie. Reżyserzy wywracający do góry nogami sceniczne arcydzieła narodowe to nie żadni rewolucjoniści, a tylko niedouczone lenie, ignoranci, tupeciarze i ludzie żyjący z ocierania się o cudze wielkości.

A takim zawsze łatwiej…

                                                                     Sławomir Pietras