Operowe „del destino“ Teresy Żylis-Gary

Opublikowano: poniedziałek, 27, styczeń 2020 06:42
Pietras Sławomir

Kończąc 90. rok życia w zdrowiu, pełni sił witalnych, zawodowej aktywności i blasku spojrzeń niezliczonej liczby entuzjastów, można nie ukrywać daty urodzenia. Teresa Żylis-Gara nie czyniła tego nigdy. Jej światowa kariera przewyższa dokonania jakiegokolwiek polskiego śpiewaka drugiej połowy ubiegłego stulecia.

 

Droga na szczyty była trudna i wyboista. Po wojennym dzieciństwie emigracja z podwileńskiego Landwarowa, gdzie się urodziła. W młodości studia w Łodzi u prof. Olgi Olginy w trudnych warunkach materialnych, a potem problemy z zawodowym startem w polskich teatrach. Królowały tam wtedy primadonny, tylko o kilka lat starsze. W Warszawie Maria Fołtyn, w Poznaniu Antonina Kawecka, we Wrocławiu Halina Słoniowska, w Bytomiu Natalia Stokowacka, w Łodzi Lidia Skowron.

 

W końcu lat pięćdziesiątych po raz pierwszy oglądałem ją w krakowskich Opowieściach Hoffmanna. Nieco później czarno-biała telewizja transmitowała z Krakowa Madama Butterfly, którą śpiewała urzekająco pięknym głosem i zniewalającą interpretacją, a starzejące się już na swych stanowiskach pseudo-konkurentki „narzekały” że nie ma forte, nie ma „góry” i jest mało podobna do Japonki.

 

Wobec tego „zawinęła ogon” i wyjechała za granicę. Najpierw sukces na konkursie w Monachium (1960), pierwsze kontrakty w Oberhausen, Dortmundzie i Dusseldorfie, debiut w Glyndebourne (1965) i rok później w Paryżu (Donna Elwira, która stała się wrotami do międzynarodowej kariery). Wszystko to bez czyjegokolwiek wsparcia, własnymi siłami, uporem, bezprzykładną pracowitością i nieomylną wiarą w swój talent, piękno głosu i operowe przeznaczenie.

 

Całe życie, przy ujmującym sposobie bycia, łagodności i osobistej kulturze była przykładem stanowczości, trzeźwości osądu i profesjonalnej bezkompromisowości. Aby zdobyć światowe sceny, głos swój nadal kształciła (nie obnosząc się z tym) najpierw u prof. Dietgera Jacoba, a potem prof. Rudolfa Bautza, który na szerokie wody wyprowadził m.in. Tatianę Trojanos i Toma Krauze. Na szali sukcesu postawiła stosunki rodzinne, życie osobiste, nieudane związki czy to ze znanym dziennikarzem francuskim, czy utalentowanym pianistą polskim. Wyjątkiem był Renè, wybitny francuski dyplomata rezydujący w Dusseldorffie, który był idealnym towarzyszem życia i kariery Pani Teresy. Były to lata, kiedy mogłem z bliska obserwować, w jak dobrych rękach znalazło się życie i losy tej najwspanialszej naszej operowej gwiazdy.

 

Niestety niespodziewana śmierć Renè przerwała jedyny niezwykły okres jej osobistego szczęścia. W pierwszych dniach po tej tragedii mogłem jej towarzyszyć, zdumiony dzielnością i hartem ducha, tuż przed śpiewaniem Trubadura na festiwalu w Orange z transmisją telewizyjną na całą Europę.


Pozostało zmaganie się z wielką, od początku do końca niezwykle uczciwie ukształtowaną karierą, przebiegającą przez 16 sezonów w Metropolitan Opera, oraz częste występy w Londynie, Paryżu, Hamburgu, Berlinie, Tokio, Lizbonie, Buenos Aires, a czasem również w La Scali (Otello) i Bolszoj (Eugeniusz Oniegin).

 

Kiedyś w latach siedemdziesiątych trafiłem w Wiedniu na dwa jej spektakle między występami w Met. W środę śpiewała Hrabinę w Weselu Figara, a w niedzielę Donnę Elvirę w Don Giovannim. Po obu spektaklach tłumy publiczności oczekiwały na autograf Gwiazdy. Wychodzący z baletowej próby Rudolf Nurejew (był na afiszu w czwartek i w sobotę), przepychając się przez zbiegowisko krzyczał: „Przecież mój występ jest dopiero jutro!”. Ale ujrzawszy Teresę Żylis-Garę zawołał: „Teraz rozumiem, kogo – poza mną – kocha Wiedeń”… i oboje artyści padli sobie w objęcia.

 

W kilka lat potem postanowiłem zaskoczyć wybitną rodaczkę, udając się na jej recital podczas festiwalu w Aix-en-Provence. Aby pomieścić ogromną liczbę melomanów odbył się on plenerowo, na olbrzymim dziedzińcu arcybiskupim. Po zakończeniu wysmakowanego, wspaniale zaśpiewanego repertuaru m.in. z utworami Moniuszki, Paderewskiego i Szymanowskiego, wdrapałem się na estradę, aby osobiście wręczyć artystce pokaźny bukiet kwiatów.

 

Pani Teresa wskazała akompaniatorowi stosowne nuty, uciszyła oklaski i nienaganną francuzczyzną powiedziała do publiczności: - Ten Pan jest dyrektorem Opery w Łodzi, polskim mieście, gdzie niegdyś studiowałam i nauczyłam się prezentowanego dziś repertuaru. Na bis zaśpiewam walca z opery Casanova Ludomira Różyckiego, zaczynającego się po polsku od słów „To dawny mój znajomy”…

 

Podziw i kult do sztuki Teresy Żylis-Gary jest u mnie dawny, intensywny, serdeczny i bardzo osobisty. Trwa przez wszystkie lata jej scenicznych tryumfów, przedłużony dbałością o związki z ojczyzną, mistrzowskimi kursami dla młodych polskich adeptów wokalistyki oraz cennymi – a nie eksponowanymi – wartościami życia osobistego. „Patrząc wstecz na moje artystyczne życie, nie zmieniłabym ani kropeczki” – powiedziała kiedyś.

 

W dniach jej dziewięćdziesięciolecia (23 stycznia) będziemy ogarnięci wzruszeniem, najserdeczniejszymi intencjami i nieustającą wdzięcznością, że na naszych oczach tak wspaniale spełnia się „La forza del destino” artystki operowej, która na zawsze była, jest i będzie żywym pomnikiem naszej narodowej kultury. Ciągle brzmi w uszach, kiedy w Aix-en-Provence spojrzała na mnie i zaśpiewała: „To dawny mój znajomy”… swym pięknym, niezapomnianym głosem.

                                                                          Sławomir Pietras