Katastrofa w Wiedniu

Opublikowano: poniedziałek, 20, styczeń 2020 07:14
Pietras Sławomir

W realizacji dzieł sztuki, zwłaszcza sztuki scenicznej ciągle powraca pytanie, jak dalece wolno realizatorom (adaptatorom, tłumaczom, aranżerom, interpretatorom muzycznym, reżyserom, choreografom, scenografom) oddalać się od zamysłów twórców, ducha dzieła, a w przypadku pomników narodowej kultury sensu, przesłania i tradycji wykonawczej.

 

W ostatnich latach w polskim teatrze operowym najmłodsze i nie najmłodsze już pokolenie reżyserów coraz śmielej zabierało się do poprawiania, „unowocześniania”, przenoszenia w czasie, stylu i scenicznym kształcie arcydzieł naszego gatunku. O ile takie zabiegi na ogół nie wzbudzają protestu w przypadku repertuaru współczesnego, a czasem nawet wspierają jego walor treściowy, to już w przypadku klasyki sprawa ma się zupełnie inaczej. Od co najmniej kilkunastu lat takie nowinki docierały do nas głównie ze scen niemieckich i francuskich. Ale zdarzało się, że i nasi reżyserzy zapraszani na Zachód, wywracali do góry nogami spektakle operowe, robiąc wkoło tego dużo szumu i łatwego poklasku.

 

Z okazji 200 – lecia urodzin ojca naszej opery narodowej Stanisława Moniuszki trzeciorzędna, ale operatywna scena Theater an der Wien zdecydowała się wykonać Halkę w ramach sześciospektaklowego stagione w minionym grudniu. Do przedsięwzięcia tego zapewne by nie doszło, gdyby nie koprodukcja z naszą Operą Narodową, która poniosła stosowną część kosztów, a przede wszystkim obiecała przejąć przedstawienie do swojego repertuaru, począwszy już od najbliższego 11 lutego.

 

Przypomnimy o czym jest Halka. Zarówno muzycznie, jak i literacko jest dziełem polskiego romantyzmu z połowy XIX w. Zawiera wiele cennych pierwiastków patriotycznych, takich jak polonez, mazur, tańce góralskie, obyczaj szlachecki i plebejską pobożność. W rolach solowych pobrzmiewają motywy ludowe („Gdyby rannym słonkiem…”, „Jako od wichru krzew połamany…”, „Szumią jodły na gór szczycie…”), a w partiach chóralnych i orkiestrowych klimaty muzycznej polskości, głęboko osadzone w mentalności wielu pokoleń naszych rodaków. Wszystko to w tatrzańskiej panoramie, wnętrzu dworu szlacheckiego, ubiorze góralskim i kontuszu szlacheckim, co stanowi niezwykle cenny element naszego dziedzictwa narodowego. Niektórzy niedouczeni, leniwi i zapatrzeni w zagraniczną tandetę realizatorzy – aby dodać sobie animuszu – nazywają to cepeliadą.

 

Podczas Sylwestra na wiedeńskiej widowni siedziałem wśród austriackiej publiczności, która na temat przeszłości Polski wie niewiele, a w ostatnich czasach opinię o Polakach kształtowała sobie głównie w kontaktach z gastarbeiterami.


Przy dźwiękach uwertury, PRL- owska milicja po ciemku przeszukuje pokoje hotelowe. Zaraz potem kelnerzy w rytmie poloneza kończą ubieranie stołów do uczty weselnej. Podczas tercetu „czuczło” w wyzywającej sukni ślubnej prezentuje się jako Zofia, a pojawiająca się wkrótce Halka pełni funkcję kogoś w rodzaju pokojówki, kelnerki, sprzątaczki, lub wszystkiego tego razem. Janusz jawi się jako pijak, warchoł, narkoman i „pies na baby”, a Stolnik odgrywa rolę mafioza wydającego córkę za mąż w atmosferze poróbstwa, pijaństwa i rozróby. Podczas mazura i tańców góralskich rozwydrzona młodzież wyczynia łamańce, nie mogące nawet aspirować do miana choreografii.

 

Fabularny przebieg tego wszystkiego śpiewany jest moniuszkowskim tekstem Włodzimierza Wolskiego, którego sekwencje wykonywane między innymi przez Jontka (jeden z kelnerów!) nijak się mają do tego, co się odgrywa na scenie. 

 

Na to pandemonium i demencjum może być tylko następująca rada. Reżyser powinien odłączyć muzykę Stanisława Moniuszki od fabuły która mu w duszy gra i od klimatów alkoholowo, narkotykowo, dziwkarskich. Następnie znaleźć kompozytora i autora tekstu, którzy do tejże reżyserii napiszą nowe dzieło. Po czym Opera Narodowa niechże zagra to dla wszystkich, co nie chcą już moniuszkowskiej Halki, z całą jej historią, pięknem, romantycznym przesłaniem i wielopokoleniową tradycją interpretacyjną. Gdyby nie zdołano na taki spektakl znaleźć kompletu publiczności w Teatrze Wielkim, reżyser (Mariusz Treliński), scenograf (Boris Kudlička), projektantka kostiumów (Dorota Roqueplo) i choreograf (Tomasz Wygoda) powinni w dekoracjach i kostiumach przywiezionych z Wiednia zagrać to może na jakimś festiwalu, lub po prostu – dla siebie i swoich znajomych – we własnych domach. Nie wolno czegoś takiego pokazywać światu pod szyldem polskiej Opery Narodowej, prowadzić na takie spektakle dziatwę szkolną sugerując, że taka właśnie jest Halka Stanisława Moniuszki, tylko że w nowej, współczesnej i „wizjonerskiej” formule sztuki operowej.

 

Opowiadano mi w Wiedniu, jak Joan Holender – dyrektor Staatsoper w latach kiedy ja kierowałem Teatrem Wielkim w Warszawie, wybitny znawca, fachowiec i tamtejszy autorytet, pytany w telewizji co sądzi o spektaklu Halki w Theater an der Wien, krzyknął do kamery: „Aber das ist eine grosse katastrophe!”

I po co nam to było?

                                                              Sławomir Pietras