Piszę o tym z Walencji …

Opublikowano: poniedziałek, 10, kwiecień 2017 07:49
Pietras Sławomir

W polskim repertuarze operowym pojawiło się wybitne dzieło opowiadające emocjonującą historię hiszpańską, skomponowane przez Giuseppe Verdiego, który przeprowadził swą twórczością gatunek operowy od bel canta do weryzmu, czego przykładem jest Moc przeznaczenia, bo o niej właśnie mowa. Jej premierę dała Opera Śląska, zresztą już po raz drugi w swej bogatej historii.

Według włoskiej zakulisowej tradycji zagranie tej opery przynosi – podobnie jak Dama Pikowa w repertuarze rosyjskim – bliżej nieokreślonego pecha. Dotyczy to zwłaszcza dyrektora teatru. Toteż przez wiele sezonów grałem w Poznaniu Moc przeznaczenia, ale odziedziczoną po poprzedniku w intersującej reżyserii Roberta Skolmowskiego i fatum nie działało.

Podobnie w Bytomiu, gdzie dyr. Łukasz Goik ciągle prowizorycznie pełni obowiązki, więc pech i fatum ma szansę zmienić się w powodzenie, gdy otrzyma wreszcie nominację, jako wychowanek tego teatru, dobrze wykształcony i przygotowany do dyrektorowania utalentowany manedżer.

Spektaklu tego jeszcze nie widziałem, ale jak donoszą melomani uważający się za znawców, jego reżyser po raz kolejny okazał się mało natchnionym wydziwusem. Za to w warstwie muzycznej przedstawienie przygotowane zostało na dobrym poziomie przez Jakuba Kontza, a obsada wokalna odniosła sukces na czele z solistami Komanderą, Godlewskim, Teligą, a zwłaszcza pięknie i muzykalnie śpiewającą Ewą Biegas w roli Eleonory.

Piszę o tym z Walencji, gdzie właśnie oglądałem najnowszą produkcję  Lukrecji Borgii Gaetano Donizettiego. Jaka szkoda, że to arcydzieło jest prawie nieznane w Polsce. Jego jedyna przed laty realizacja w Warszawie została pokiereszowana przez innego, zupełnie pozbawionego natchnienia reżyserskiego kombinatora. Pozostała tylko w pamięci tytułowa kreacja Joanny Woś, królowej polskiego bel canto.

Tutaj w Walencji reżyserował Emilio Sagi, a scenografię firmował Llorenç Corbella. Powstał spektakl nowoczesny, funkcjonalny, interesująco oświetlony, klarownie opowiadający historię tragicznych związków syna (Gennaro), nieznanej matki (Lukrecja) i jej męża (Alfonso), w atmosferze szalonych zabaw, skrytobójstwa i trucicielstwa.


W jego zalety wspaniale  wpisała się świetnie dobrana obsada solistów. W roli tytułowej wystapiła Mariella Devia, od wielu lat najwybitniejszy włoski sopran. U progu swej światowej kariery otwierała po trzęsieniu ziemi Teatro Vittorio Emanuele w Messynie, śpiewając Łucję z Lammermoor z zespołem łódzkiego Teatru Wielkiego. Przed kilkunastu laty pojawiła się w Poznaniu na czele mediolańskiej La Scali, aby wykonać Stabat Mater Rossiniego, którą dyrygował Ricardo Muti. Wreszcie przed rokiem w Teatro Regio w Turynie z zachwytem oglądaliśmy ją w Roberto Devereux Donizettiego, co zafundował nam lubujący się w pięknym śpiewie łódzki „Grand Tour”. Natomiast obecnie agencja ta wytropiła Mariellę Devię w kolejnej rewelacyjnej roli z epoki bel canto. Jej Lukrecja Borgia przejdzie do historii wokalistyki XXI wieku właśnie dzięki inscenizacji oglądanej przez nas w Walencji.

Drugim bohaterem tego spektaklu był Marko Mimica w roli Alfonso de'Este. Bas o pięknym, idealnie wyrównanym głosie, świetnej aparycji i powściągliwym, acz sugestywnym aktorstwie. Jeśli dodać dobry poziom wokalny i sceniczny wszystkich pozostałych postaci, a szczególnie walory tenora lirycznego Williama Devenporta (Gennaro), doskonale brzmiący chór, a przede wszystkim zespół Orkiestry Miasta Walencji, to otrzymujemy obraz produkcji, który długo będziemy pamiętać. Dyrygował Fabio Biondi, mistrz stylu bel canto, znany w Polsce z koncertowego wykonania Montecci i Capuletti Belliniego.

Walencja, ośmiusettysięczne, trzecie po Madrycie i Barcelonie miasto Hiszpanii, od kilkunastu lat posiada wspaniały, nowoczesny, super odważny architektonicznie z przepięknymi wnętrzami gmach operowy, wzniesiony w dużej mierze za pieniądze europejskie. Mimo wysokich cen biletów na każdym spektaklu tłumy eleganckiej, kompetentnej i świetnie reagującej publiczności. To wszystko musi kosztować, ale to się opłaca.

Siedziąc na tej luksusowej widowni myślałem o naszym najmłodzym gmachu operowym w Białymstoku, gdzie Maria Sartova dopiero co zrealizowała - podobno piękny - spektakl Cyganerii  z Lampertem, Bartmińskim, Komasą, Rakiem, Sobotką, Vesin, Gierlachem, Łukomskim, Anyszką i Rymanowskim.

Byłoby wspaniale, gdyby Białystok dzięki nowej siedzibie, artystycznym ambicjom i swej wiernej publiczności stał się Walencją opery polskiej. Tylko czy Europa będzie chciała rozkapryszonej Polsce dawać na to pieniądze ?

                                                                        Sławomir Pietras