Na dobry początek

Opublikowano: poniedziałek, 06, marzec 2017 08:02
Pietras Sławomir

Znajdujący się obecnie w repertuarze Opery Wrocławskiej spektakl Nabucco jest kompilacją co najmniej trzech jego wersji z przeszłości. Oczywiście śladu nie ma po kształcie prapremierowym z roku 1967, który ze względów cenzuralnych nie został nigdy zaprezentowany w inscenizacji i reżyserii Danuty Baduszkowej.

Teraz po podniesieniu kurtyny ujrzałem chór i statystów ubranych w kostiumy Mariana Kołodzieja z roku 1990, gdyż premierą Nabucca w reżyserii Marka Okopińskiego otwieraliśmy moją trzecią z kolei wrocławską dyrekcję.

W 10 lat później Marek Weiss-Grzesiński dał superprodukcję tego dzieła w Hali Stulecia, a po remoncie Gmachu przy Świdnickiej, w okrojonym ze zrozumiałych względów kształcie scenicznym Nabucco weszło do bieżącego repertuaru i oby pozostało w nim jak najdłużej. Nadal zachwycają kostiumy Andrzeja Kreutz-Majewskiego i zajmująca całą scenę wspaniała ściana z asyryjskimi reliefami, które firmuje Paweł Dobrzycki (gratulacje).

Również w tej uproszczonej wersji zachowana została uroda i kunszt pracy reżyserskiej Marka Weissa-Grzesińskiego, któremu nasze teatry operowe zawdzięczają najlepsze inscenizacje Nabucca, od lat utrzymujące się na scenach Warszawy, Poznania i Wrocławia. Dużo lepsze od ostatniej produkcji w La Scali, o czym już pisałem i powtarzać się nie będę. Dodam tylko, że podczas wrocławskiego spektaklu wionęło ze sceny dyscypliną, pełnym zaangażowaniem emocjonalnym wykonawców i respektowaniem ustaleń sytuacyjnych. Pewnie byłoby lepiej, gdyby tytułowy bohater wjeżdżał na koniu, a tłumy Żydów i Babilończyków były liczniejsze. Czemu tak nie jest, wie najlepiej główny księgowy, chociaż w Poznaniu zawsze mieliśmy konia a w Warszawie nawet trzy!

Dyrygował nowy dyrektor Marcin Nałęcz-Niesiołowski. Nie ukrywam, że głównie po to pojechałem obejrzeć i posłuchać tego spektaklu. Nie zawiodłem się. Niesiołowski dał muzyczną kreację młodzieńczej partytury Verdiego na poziomie, jakiego z tego kanału orkiestrowego dawno nie słyszeliśmy. Wrocław zyskał dyrygenta wybitnego i artystę o wielu profesjonalnych kwalifikacjach. Mało kto wie, że już będąc dyrygentem ukończył Wydział Wokalny, ale śpiewać jakoś nie chce. Jest człowiekiem pogodnym, zrównoważonym, obytym w bojach o własne racje i poważnie traktującym swą misję.


Oby zawsze trafnie dobierał współpracowników, optymalnie kształtował repertuar, skutecznie kluczył poprzez zawiłe dylematy dyrektorskich obowiązków, był odważny, konsekwentny ale i… ludzki! O tym wszystkim myślałem, słuchając jego interpretacji Nabucca w wykonaniu uporządkowanego chóru i orkiestry, z należytą precyzją i dyscypliną, natchnionych sztuką dyrygencką wysokiej próby.

Rolę tytułową wykonał wileński baryton Dainius Stumbras, basową partię Zachariasza śpiewał krakowski solista Volodymyr Pankiv. Obaj na europejskim poziomie w mniejszych rolach Dorota Dutkowska (Fenena), Aleksander Zuchowicz (Izmael), Eliza Kruszczyńska (Anna), Edward Kulczyk (Abdallo) i Marek Paśko (Arcykapłan) – wszyscy mogący się podobać.

Natomiast nie opuszcza mnie zdumienie, gdy myślę o Annie Lichorowicz, wykonawczyni partii Abigaille. Posiada wszystkie walory, aby śpiewać tę rolę. Mocny, intensywny głos, w górnych rejestrach przechodzący w przejmujący krzyk, co może zagrozić wiszącemu nad wrocławską widownią zabytkowemu żyrandolowi. Na scenę wnosi energię, temperament i urodę autentycznej operowej divy. A jednak prowokuje wrażenie, że coś pęknie, załamie się pod naporem wokalnej ekspresji, wykraczającej poza granice dźwięku. Oby w profesjonalny sposób zapanował nad tym talentem dyrektor Marcin. Podobnie jak Lichorowicz, musiała śpiewać Giuseppina Strepponi – pierwsza Abigaille, towarzyszka życia, a później żona Verdiego, dysponująca silnym, ostrym, niezwykle sprawnym technicznie sopranem. Śpiewała jednak krótko.

Podczas całego spektaklu Nabucca trzymałem kciuki za przyszłe rezultaty pracy Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego w tym teatrze magicznym, z tym wspaniałym zespołem, w tym zniewalającym mieście.

Nigdzie tak jak tu nie zaznałem równie harmonijnego współdziałania z współpracownikami, przywiązania publiczności do swego teatru, bogatych i pożytecznych kontaktów z wrocławianami, ciągłej obecności dobrze pojmowanej operowej tradycji i klimatu, w który uprawianie sztuki było aktem niezapomnianych wzruszeń. No może jeszcze w Łodzi…?

Na dobry początek tego wszystkiego szczerze życzę dyrektorowi Marcinowi!

                                                                         Sławomir Pietras