"Halka" w Łodzi

Opublikowano: poniedziałek, 06, luty 2017 07:48
Pietras Sławomir

W polskiej tradycji operowej każda nowa inscenizacja Halki jest świętem, okazją do dyskusji, czasem sporów i kontrowersji, prawie zawsze momentem patriotycznie wzruszającym. Bywały wyjątki. W moim dzieciństwie dejmkowska Halka w Łodzi, a niedawno bezczelna reżyseria w Warszawie i idiotyczny pomysł w Poznaniu. Na swoje pięćdziesięciolecie z nową realizacją tej najbardziej narodowej polskiej opery wystąpił Teatr Wielki w Łodzi. Uroczystość jubileuszowa nie jest porą na krytyczną wiwisekcję, więc ograniczę się do skomentowania tych elementów przedstawienia, które mi się podobały, a wytknę jedynie dwa rozwiązania niefortunne, bez czego przestałbym być sobą.

Projektantka kostiumów Weronika Karwowska ubrała część gości Stolnika w osiemnastowieczne krynoliny z perukami, a pozostałych w szlacheckie kontusze, co nie daje odpowiedzi, gdzie, kiedy i dlaczego odbywają się zaręczyny Zofii i Janusza. Ten ostatni (w tej roli Łukasz Motkowicz) w akcie I miał na głowie dziwaczną perukę, jaką w finale kariery nosiła Mieczysława Ćwiklińska, a w akcie IV kostiumerka narzuciła mu pelerynkę z białych królików, jaką okrywała się Nina Andrycz, gdy została premierową. Zresztą Janusz był najsłabszym ogniwem jubileuszowej obsady mimo, że wystąpił w dwóch pierwszych przedstawieniach, a dopiero w trzecim rolę tę zaśpiewał z wielkim sukcesem Stanisław Kuflyuk.

Jeszcze większy sukces jako Jontek odniósł młody Dominik Sutowicz, który na naszych oczach staje się wspaniałym tenorem bohaterskim, podobnym do legendarnego Wacława Domienieckiego, przypominając go swą korpulencją i atakowaniem górnych dźwięków. Miał przy tym niemałą konkurencję w osobie krakowskiego solisty Tomasza Kuka, który na trzecim przedstawieniu dał wzorową wokalnie i aktorsko postać zakochanego w Halce górala. Uczuciami tymi obdarzał na scenie własną żonę. Agnieszka Kuk okazała się bowiem zachwycającą tytułową bohaterką, muzycznie, głosem, urodą i koncepcją roli stając się największą niespodzianką tej produkcji. We foyer opowiadano, że jest autentyczną góralką, czym powiększyła grono Halek górskiego pochodzenia. Przed nią były to za mojej pamięci Viktoria Calma, Maria Vardi, Anna Kościelniak i Jadwiga Papiernik.


Agnieszka Kuk wystąpiła po Dorocie Wójcik i Annie Wiśniewskiej-Schoppa, które przedstawiły kreacje odmienne, ale interesujące i pozostające w pamięci. Pierwsza – liryczna w śpiewie i postaci scenicznej, druga – wokalnie spintowa (coś między liryką, a czystej wody dramatem), ujmująca przy tym grą sceniczną, w czym pomogła jej niepospolita uroda.

Szczęśliwy teatr, który w obsadzie posiada aż trzy wybitne Halki, a dwie następne (Monika Cichocka i Joanna Zawartko) czekają na swoją kolej. Tymczasem Monika Cichocka mistrzowsko wykonała „Vissi d'arte” z Toski na Gali Jubileuszowej, rywalizując jedynie z Joanną Woś w „E strano” z Traviaty. Obie urodziwe, pięknogłose i w szykownych toaletach, co też się liczy na stanowisku primadonny.

Obsady Halki uzupełniał w roli Dziemby Patryk Rymanowski udowadniając, że z każdego epizodu można zrobić kreację, gdy się ma głos, talent i sceniczną inteligencję. Dobrymi Stolnikami byli Grzegorz Szostak i Robert Ulatowski, a partię Zofii ładnymi głosami śpiewały Patrycja Krzeszowska i Joanna Lewińska.

Nad reżyserią i scenografią Jarosława Kiljana powstrzymam się od zachwytów, choć nie ma powodów, aby narzekać. Śledząc przebieg spektaklu, odnosiło się wrażenie, jakby zabrakło pewnej ilości prób, aby zamierzony efekt był doskonalszy. Uwiodła mnie finałowa scena, gdy Halka zamiast wskakiwać do rzeki, idzie w głąb sceny w objęcia Anioła. Szkoda, że ten natchniony zamysł Kiljan nie rozbudował w całym przedstawieniu. Może uczyni to w następnej realizacji, czego mu szczerze życzę. Ozdobą spektaklu był mazur i tańce góralskie (trochę za dużo krzyku i pisku) w choreografii Emila Wesołowskiego, godnego następcy Kujawy, Drzewieckiego, Miszczyka, Paplińskiego, Kilińskiego, Kopińskiego, a przed wojną Cieplińskiego, Kuleszy i Zajlicha.

Dyrygował Wojciech Rodek, któremu – aby nie psuć jubileuszowego nastroju – powiem, że się nie spodziewałem (jak uczył nas pewien wielki kompozytor z Lusławic), a więc gratuluję.

                                                                            Sławomir Pietras