Już Cię więcej nie zobaczę…

Opublikowano: poniedziałek, 20, kwiecień 2015 00:28
Pietras Sławomir

W przeciwieństwie do sytuacji obecnej, o tym co dzieje się w Operze Poznańskiej mówiło się w latach moich studiów wszędzie: na wykładach, w klubach studenckich, w akademikach, kawiarniach, a nawet podczas przerw w szkoleniu wojskowym studentów. Robert Satanowski – nowy dyrektor Gmachu Pod Pegazem przedstawił w jesieni roku 1963 i zaczął realizować rewolucyjny – jak na tamte czasy – program artystyczny. Jego ważnym elementem był powrót do rodzinnego miasta Conrada Drzewieckiego, po 10-letniej międzynarodowej karierze, pełnego energii, konceptów kadrowych, planów twórczych i niezłomnej woli stworzenia zespołu baletowego na miarę XX w.

Olga Sawicka – również rodowita poznanianka –  wróciła właśnie z Francji i natychmiast zaangażowała się do Opery, zwabiona czekającą na nią rolą Julii w balecie Prokofiewa. Mówiono, że w Paryżu zostawiła bogatego i kochającego męża, a w Warszawie nie chciała patrzeć na poprzedniego, znanego zresztą barytona, a zwłaszcza na „żelazną” stołeczną primabalerinę z którą doświadczyła wiele złego jeszcze przed wyjazdem zagranicę

Jej pojawienie się w rodzinnym mieście zapachniało sensacją. Jeździła po Poznaniu granatowym peugeotem z paryska rejestracją, jakiego nikt u nas jeszcze nie miał. Na miejscowych salonach zadawała szyku urodą, wdziękiem i światową elegancją. Plotkowano, że specjalnie dla niej zaplanowano premierę baletu  Giselle, jako że była to koronna rola jej repertuaru, z którą występowała na scenie moskiewskiego Teatru Bolszoj. Kreowała ją po mistrzowsku – twierdzono – ponieważ wychowała się w prowadzonym przez rodziców składzie trumien, więc naturę Willidy wyssała niejako z mlekiem matki. Była to oczywiście poznańska bzdura, ale skutecznie ubarwiająca legendę  roztaczaną wokół tej wielkiej już wtedy baleriny.

Była podziwiana, oklaskiwana i powszechnie adorowana od pierwszych spektakli Romea i Julii. Tłumnie bywali na nich mieszkańcy akademików z Winograd, domów studenckich Politechniki, Akademii Medycznej, Ekonomicznej, Rolniczej – słowem cały akademicki Poznań.


Pewnego zimowego poranka maszerowaliśmy w mundurach na studenckie ćwiczenia wojskowe. Nagle z za rogu tuż obok Opery wyjechał francuski Peugeot, z którego wysiadła obsypana płatkami śniegu, piękna jak sen czarowny Olga  Sawicka. Na jej widok dowodzący nami major wydał komendę: kompania – padnij! W jednym momencie bractwo runęło przed artystką w zaspy śniegowego puchu, a zaskoczona gwiazda oniemiała z dumy i zachwytu.

Spośród ówczesnego grona jej fanów miałem tę przewagę, że wychowany w Operze Śląskiej w dzieciństwie i wczesnej młodości widywałem ją często na scenie, tańczącą u boku Barbary Bittnerówny w Coppelii i Zielonym Kogucie, a potem w Fontannie Bachczysaraju (Maria) i tytułowej Złotej kaczce.

W skromnym pożegnalnym felietonie nie sposób omówić całej jej kariery, bogatej, rzetelnej, opartej na wielkim talencie, dyscyplinie i pracowitości. Przed kilku laty zrobił to poznański krytyk Stefan Drajewski w albumowym tomie Życie z tańcem, prowadząc z Sawicką długą, szczerą, pouczającą, a przede wszystkim interesującą rozmowę.

Moje z nią osobiste kontakty były z biegiem lat coraz mniej oficjalne, a bardziej serdeczne i przyjacielskie. Udział w rozwiązywaniu różnych kłopotów życiowych, goszczenie na Łódzkich Spotkaniach Baletowych, częste jej wizyty na spektaklach warszawskich, kiedy baletem kierował Emil Wesołowski, coroczne przyjazdy z Henrykiem Konwińskim do Lądka – Zdroju, wspólne kąpiele w cudotwórczym basenie Wojciech, wreszcie Lądeckie Lato Baletowe, którego Olga była zawsze gościem honorowym.

Podziw nad jej urodą, aktywnością, energią i sprawnością intelektualną był jakby sugestią, że dla królowej polskiego baletu czas stanął. Jeszcze niedawno dowiodła tego, kiedy Paweł Chynowski w Salach redutowych Opery Narodowej urządził jej wieczór, bodaj w 50-lecie opuszczenia baletu warszawskiego. Niedługo potem nagły spadek formy, troskliwa opieka w Domu Artystów – Weteranów w Skolimowie i odejście w wielki czwartek wieczorem.

Pozostał smutek, zaduma, subtelna – jak na Nią przystało - refleksja i powracający ciągle bezbrzeżny żal, że… jak napisałem w tytule.

Sławomir Pietras