Tymczasem zachwycam się Norwegią

Opublikowano: poniedziałek, 27, czerwiec 2016 07:15
Pietras Sławomir

Mówi się, że biblijny raj był na Sycylii. Wierzą w to tylko cudzoziemcy, którzy nie widzieli Norwegii wiosną. W tym górzystym, pociętym fiordami kraju każdego roku przez 270 dni pada deszcz. Nam trafiło się błękitne niebo i słońce, białe noce z trzygodzinnym tylko zmierzchem i świtem oraz rewelacyjny  przewodnik pan Paweł Paszek, jeden ze 100. tysięcy Polaków na stałe osiedlonych w liczącej tylko 5 milionów mieszkańców Norwegii. Żyją oni na 10. procentach jej ciągnącego się przez północną Skandynawię terytorium z blisko tysiącem tuneli, bo reszta to wody, skały, lasy i niedostępne, ośnieżone góry. 

Trudno z czymkolwiek porównywać piękne położenie festiwalowego o tej porze roku miasta Bergen, tonącego w kwiatach, międzynarodowej publiczności oraz wydarzeniach teatralnych, koncertowych, operowych, tanecznych, filmowych, wystawienniczych, a nawet sztuki cyrku. W bogatej tegorocznej edycji znalazłem interesujący polonik. Z okazji 200. rocznicy prapremiery Cyrulika Sewilskiego, opera w Bergen dała festiwalowy spektakl tego dzieła, w którym partię tytułową z wielkim powodzeniem zaśpiewał Marcin Bronikowski.         

Podczas krótkiego pobytu w tym pięknym mieście odwiedziłem dom Edwarda Griega, zbudowany przez kompozytora na początku ubiegłego stulecia w Troldhangen. Teraz mieści się tam muzeum z detalami domowych urządzeń, miejscem pracy i codziennych spacerów twórcy Peer Gynta, wreszcie jego grobem w skale nad jeziorem.

W Norwegii nikt nie ogłaszał w parlamencie roku Edwarda Griega. Pojedynczo i zbiorowo ludzie tłumnie odwiedzają miejsce kultu kompozytora – symbolu dziedzictwa narodowego tego kraju. Słuchają jego muzyki w kunsztownie przeszklonej sali koncertowej z widokiem na jezioro, gdzie niegdyś zapatrzony w szafirową toń Edward Grieg skomponował przepiękny koncert fortepianowy a-moll. Nam udało się wysłuchać recitalu jego utworów w wykonaniu młodego pianisty Jorna Skauge.

Podczas jego gry myślałem o tym narodzie w prostej linii pochodzącym od Wikingów, który wie że tyle przetrwa o nim w bijącym sercu Europy, ile znaczyć będzie jego muzyka, literatura, poezja i sztuki piękne, a nie na przykład  pieniądze z odkrytych niedawno złóż ropy naftowej.


Norwegowie na każdym kroku czczą i propagują Edwarda Griega, którego dźwięki rozbrzmiewają wszędzie. My zaś w sejmie ogłosiliśmy Rok Feliksa Nowowiejskiego i zamiast cokolwiek wykonać z bogatej twórczości autora Roty i Legendy Bałtyku, pchamy się z Wagnerem do Ameryki (Warszawa), planujemy co chwilę nowego Eugeniusza Oniegina (Łódź) lub kosztownego Borysa Godunowa, którego premiera parę lat temu odbyła się w Poznaniu, miała powodzenie, więc po co marnować pieniądze na kolejną w tym samym mieście?

W Oslo premiera Wesela Figara pod dyrekcją Włocha Rinaldo Alessandriniego, wyreżyserowana mistrzowsko przez Amerykanina Thaddeusa Strassbergera. Obsada niemal wyłącznie norweska, doskonała wokalnie, pełna kreacji aktorskich z czarującym Cherubinem (Ingeborg Gillebo), wyśmienitym Hrabią (Espen Langvik), zabawną Zuzanną (Kari Ulfsnes Kleiven) i młodzieńczym, chociaż tłustym Figarem (Yngve Soberg).

Zawracam głowę moim czytelnikom szeregiem trudnych do zapamiętania cudzoziemskich nazwisk aby zaświadczyć, że sztukę operową można uprawiać po swojemu nawet w dalekiej, acz niezbyt ludnej Norwegii. Oni wznieśli tam rewelacyjny gmach operowy schodzący wprost do morza, wybudowany z najpiękniejszego białego marmuru kanaryjskiego. Przed wejściem stoi olbrzymi posąg największej śpiewaczki norweskiej Kirsten Flagstad, potężnego sopranu dramatycznego, która po karierze w Bayreuth została dyrektorem opery w Oslo i udowodniła, co potrafi zrobić dla dobra sztuki ojczystej córa Wikingów Północy.

Natomiast u nas śpiewacy pomniki mają tylko na cmentarzach (i to nie wszyscy), gmachy i zespoły operowe są dla samorządowców zbyt kosztowne (bo resztę pieniędzy trzeba wydać na tzw. koprodukcje, a ostatnio nawet na chorych zagranicznych śpiewaków), więc gra się coraz mniej spektakli, zwykle w kółko tych samych, a o dziełach operowych twórców polskich wspomina się tylko rocznicowo (i to nie zawsze), nie grając – broń Boże – niczego, bo to swojskie, a wiec trzeciorzędne , no może poza Moniuszką i Pendereckim.           

Z tym trzeba coś zrobić - donoszę nowej władzy. Tymczasem zachwycam się Norwegią!

                                                                            Sławomir Pietras