„Falstaff” w La Scali

Opublikowano: poniedziałek, 16, listopad 2015 09:25
Pietras Sławomir

Mój były kierownik literacki Michał Stankiewicz twierdzi, że „istnieje około 270 oper powstałych na podstawie przynajmniej 23 sztuk Szekspira”. Oper o Falstaffie jest co najmniej trzy: Antonia Salieriego (tego podejrzanego o otrucie Mozarta), Otto Nicolaia (działał w niemieckim Poznaniu w latach trzydziestych XIX wieku), oraz Giuseppe Verdiego, który Falstaffem (1893) uwieńczył swą genialną twórczość.

Pierwszej nigdy nie słyszałem. Druga do dziś pojawia się w repertuarach operowych z szekspirowskim klimatem, muzyczną lekkością oraz scenicznym wdziękiem, nasuwa porównania z komediowymi dziełami Stanisława Moniuszki. Najlepszą realizację Wesołych kumoszek z Windsoru jaką pamiętam dała Lia Rotbaumówna i Włodzimierz Ormicki w Operze Śląskiej w latach 50-tych. Natomiast Falstaff Verdiego nie ma szczęścia na polskich scenach. Poza warszawską inscenizacją Reginy Resnik pod batutą Kazimierza Korda z Jerzym Artyszem w roli tytułowej w latach 60-tych, kilka innych prób wprowadzenia tego spektaklu do polskiego repertuaru mogłoby się nie odbyć.

Toteż we współpracy z łódzkim „Grand Tourem” zrobiłem wszystko, aby zobaczyć nową inscenizację  Falstaffa w La Scali. Spektakl grany był w dniach Expo poświęconemu żywności i jedzeniu. Słusznie, jako że Falstaff w całej historii świata jednym z najwybitniejszych opojów i żarłoków.

Kanadyjski reżyser Robert Carsen zamienił Oberżę pod Podwiązką na nowoczesna restaurację, a szekspirowskie figury na postacie ubrane i wyglądające tak jak my. Pominięte zostały również didaskalia librecisty Arrigo Boito, zarówno dotyczące dekoracji, rekwizytów jak i szekspirowskiego miejsca akcji. Na szczęście pozostała muzyka Giuseppe Verdiego, jakby kwintesencja całej jego twórczości, ze wspaniałą melodyką, dźwiękową charakterystyką postaci i sytuacji, całym tym komizmem genialnie przeniesionym z warstwy słownej w sferę muzyczną. Wszystko to stawia niezwykle wysokie wymagania wobec dyrygenta, muzyków i śpiewaków.

Po raz pierwszy od lat uczestniczyłem w La Scali w spektaklu obsadzonymi wyłącznie głosami włoskimi. Polityka niedawno odwołanego dyr. Stefana Lisnera powodowała, że niemal w każdym przedstawieniu stali na scenie śpiewacy rosyjscy. Zwykle zresztą znakomici. Należę jednak do tych bywalców, którzy Rosjan najchętniej słuchają w Moskwie, Polaków w Warszawie, Włochów w La Scali, chyba że są to Kurzak, Beczała, Dobber, Kwiecień i Ruciński.


Tym razem również wszyscy byli młodzi i wspaniali. Nicola Alaimo (tytułowy) Massimo Cavaletti (Ford), Francesco de Muso (Fenton), Carlo Bosi (doktor Kajus), Eva Mei (Alice), Eva Liebau (Nanetta). Łączyli piękno śpiewu z precyzją arcytrudnych partii wokalnych i pełną  swobody grą aktorską, a wykonując swe skomplikowane zadania sceniczne, zachowywali się tak, jakby dyrygenta po prostu nie było.

Daniele Gatti – bo o nim mowa – zademonstrował muzyczne mistrzostwo w panowaniu nad świetnie grającą orkiestrą, oraz niełatwymi sytuacjami scenicznymi podanymi ze swobodą, wdziękiem i klarownością. Wspaniałe przedstawienie! jeśli nie można go zagrać tak jak w La Scali, to lepiej pozostać przy łatwiejszych Wesołych kumoszkach z Windsoru Nicolaia i nie męczyć się Verdim.

Nowy dyrektor La Scali Aleksander Pereira (Austriak) zapowiada na afiszach przyszłego sezonu galowy recital Piotra Beczały. Wprawdzie po ubiegłorocznych przykrościach związanych z Traviatą nasz wielki tenor oświadczył, że do Włoch przyjeżdżać będzie tylko na wakacje. Widocznie jednak zmienił zdanie. Obaj panowie wiele lat współpracowali w Zurychu, gdy Pereira kierował tamtejszą Operą. Lojalność i wzajemne sentymenty zapewne wzięły górę, z czego można się tylko cieszyć i gratulować.

W Mediolanie pełnia sezonu. Wszędzie tłumy turystów zwiedzających Expo. Katedra nadal w ciągłym remoncie, a na placu przed nią nieustające koncerty rockowe dla zgromadzonych tłumów. Ostatnia wieczerza Leonarda da Vinci jakby przybladła na ścianie refektarza klasztoru Santa Maria dele Grazie. W Biffi - Scala dłużej niż zwykle trzeba czekać na lasagne, jakie kiedyś jadała tutaj Callas w towarzystwie Viscontiego.

Jeszcze krótka wizyta w Casa di Riposo per Musicisti, aby zapalić świeczkę w mauzoleum Giussepe Verdiego i Giusseppini Strepponi w drodze na lotnisko Malpensa i… addio do następnego razu.

                                                                                       Sławomir Pietras