Zawsze było ich dwóch

Opublikowano: poniedziałek, 29, wrzesień 2014 11:53
Pietras Sławomir

 

W historii opery polskiej wybitni tenorzy pojawiali się zwykle parami. Jeszcze w XIX stuleciu Julian Dobrski, pierwszy warszawski Jontek w Halce i Stefan w Strasznym dworze zyskał wkrótce konkurenta w repertuarze moniuszkowskim – Daniela Filleborna. 

 Na przełomie stuleci światową karierę zrobili jednocześnie dwaj nasi tenorzy: Władysław Mierzwiński i Jan Reszke. W warszawskim międzywojniu publiczność dzieliła się na zwolenników Ignacego Dygasa i Stanisława Gruszczyńskiego. Janowi Kiepurze „siedział na karku” jego młodszy brat Ladis, któremu ponoć mistrz płacił pensję, byle tylko nie śpiewał. Ale to plotki. Po wojnie w gronie licznych głosów tenorowych przez długie lata prym wiódł Bogdan Paprocki, do którego sławy dołączył później Wiesław Ochman ze swą karierą międzynarodową.

Podobnie zjawisko to przebiegało w stuletniej historii Opery Poznańskiej. Przed wojną koryfeuszami jej tenorowego repertuaru byli Franciszek Bedlewicz, Michał Prawdzic, Mieczysław Perkowicz, Stanisław Drabik, Radzisław Peter, ale przede wszystkim Józef Woliński i Kazimierz Czarnecki. Ta dwójka wybitnych solistów śpiewała niemal cały repertuar: Woliński liryczno – spinowy, Czarnecki dramatyczno – bohaterski.

Legenda mówi, że w latach dwudziestych Woliński otrzymał lukratywny kontrakt do jednego z czołowych teatrów amerykańskich. Ówczesny prezydent Poznania Cyryl Ratajski nie mogąc przebić amerykańskiej propozycji ulubieńca publiczności wezwał Wolińskiego, proponując mu na własność kawał gruntu w podpoznańskim Puszczykowie, byle tylko pozostał w Teatrze Wielkim. Artysta propozycję przyjął i nie opuścił Poznania. Po wojnie podzielił teren na działki rekreacyjne, z których pewnie do dziś żyją jego potomkowie.

W drugiej połowie XX wieku przez Gmach pod Pegazem przewinęła się cała plejada świetnych tenorów: Franciszek Arno, Wacław Domieniecki, Aleksander Klonowski, Józef Prząda, Henryk Kustosik, Sławomir Żerdzicki, Józef Kolesiński, Tomasz Zagórski, Piotr Friebe.


Wśród nich wszystkich wiernością swemu teatrowi, kilkudziesięcioletnimi nieprzerwanymi karierami, ilością premier i bogatym, wszechstronnym repertuarem bije kolejna tenorowa dwójka: Stanisław Romański i Marian Kołuba. Obaj stanowili rzadki w tej profesji przykład koleżeństwa, wzajemnej lojalności, osobistej kultury i odporności na sukcesy przeciwnika. W finale swej artystycznej drogi obaj rozpoczęli działalność pedagogiczną i wykształcili cały szereg następców w różnych wokalnych specjalnościach. Będąc sędziwymi rówieśnikami, odeszli z tego świata również solidarnie. Romański zmarł wiosną tego roku, a Kołubę pożegnaliśmy przed kilkunastoma dniami.

Na dźwięk tego nazwiska widzę i słyszę jego Kalafa, Rudolfa, Cavaradossiego, Pinkertona, Jontka, Stefana, Kazimierza, plejadę ról verdiowskich z Rigoletta, Trubadura, Balu maskowego, Atilli, Don Carlosa, a nawet Aidy. Nigdy nie śpiewał epizodów. Zawsze był Orfeuszem, Taminem, Leńskim, Hoffmanem, Faustem, Domanem (Legenda Bałtyku), Enzem (Gioconda) lub Caniem (Pajace).

Tuż po wojnie przygotowany - jeszcze w mundurze wojskowym - przez Czesława Zarębę i Anielę Szlemińską w Krakowie, zadebiutował tam w Halce pod dyrekcją Waleriana Bierdiajewa. Po kilku sezonach we Wrocławiu zaproszony przez niego do Poznania, pozostał tu do końca życia, śpiewając często w duecie ze swą jedyną żoną, zmarłą przed kilkoma laty Jadwigą Myszkowską (Cho-Cho-San, Mimi, Liu, Małgorzata).

W latach sześćdziesiątych dzielił swą sztukę między Poznaniem a Berlinem, gdzie na scenie Staatsoper kreował swe najlepsze role. Powojenni prezydenci miasta nie mieli mu bowiem nic do zaoferowania, jak to uczynił przed wojną Ratajski jego poprzednikowi Wolińskiemu.

Romański i Kołuba nie pozostawili po sobie żadnych anegdot, ani dykteryjek. Obydwaj byli poważnymi kapłanami operowej sztuki. Pozostaję szczęśliwym, że mogłem na nich patrzeć, przez całe lata słuchać ich śpiewu, często przebywać z nimi i czerpać od nich przykłady powagi w podejściu do operowego rzemiosła.

                                                                      Sławomir Pietras