Opera Bałtycka ratuje honor operetki

Opublikowano: poniedziałek, 05, czerwiec 2023 06:23
Pietras Sławomir

Zanik sztuki operetkowej w repertuarze polskich teatrów muzycznych skłonił mnie do obejrzenia Księżniczki czardasza w Operze Bałtyckiej. Ta akurat scena w swej kilkudziesięcioletniej historii ma niemałą ilość spektakli operetkowych, które zostały wyparte przez musicale z repertuaru gdyńskiego Teatru Muzycznego Danuty Baduszkowej. 

Jednak granie operetek klasycznych przez zespół operowy to nie to samo, co np. Księżniczek  czardasza, które przed wielu laty oglądałem w istniejących jeszcze teatrach operetkowych z prawdziwego zdarzenia w Krakowie (tytułowa Iwona Borowicka), Gliwicach (Maria Artykiewicz), Warszawie (Beata Artemska), czy Poznaniu (Wanda Jakubowska).

Obecnej inscenizacji gdańskiej zabrakło poniekąd wymaganej lekkości, tanecznych ewolucji solistów, które zwłaszcza w duetach były przyciężkawe, a zajmujące całą scenę przez wszystkie trzy akty efektowne schody utrudniały rozgrywanie scen aktorskich. Natomiast poczynione zabiegi adaptacyjne nie w pełni osiągnęły zamierzone efekty. No, może z wyjątkiem duetu „Co się dzieje, oszaleję” przeniesionym na finał i monumentalnych scen zbiorowych z choreografią odbiegającą od prostszych układów, znanych z dawnych realizacji.

Pomysł, adaptacja, inscenizacja i reżyseria tej produkcji jest dziełem Jerzego Snakowskiego, przez lata związanego z Operą Bałtycką jako sekretarz literacki, v-ce dyrektor, a przede wszystkim popularyzator opery, baletu, operetki i musicalu, autor różnorodnych programów edukacyjnych, mających na Wybrzeżu wysoką ocenę i wielu odbiorców.

Przekonałem się o tym obserwując, jak podczas przerw w obu spektaklach jakie oglądałem, podchodzili do niego widzowie w różnym wieku, szczerze gratulując, dziękując i komplementując spektakl, jak do starego znajomego, darzonego sympatią i uznaniem. Do tych objawów wdzięczności dodam od siebie, że – jak na debiut reżyserski – Jerzy Snakowski osiągnął wiele. Ale ewentualne dalsze uprawianie nowej profesji reżyserskiej będzie wymagało głębszych przemyśleń w zakresie środków wyrazu, rozwiązań scenicznych i powściągliwości w zabiegach adaptacyjnych. Zanim osiągnie się mistrzostwo w inscenizowaniu, bezpieczniej jest reżyserować według wskazań librecisty, sensu tekstów, didaskalii i klimatu muzycznego.


Ten ostatni, obok bardzo dobrze mówionej prozy przez solistów, jest wielkim walorem tego przedstawienia. Zawdzięczamy to wysokiemu poziomowi gry orkiestry, a przede wszystkim muzycznej interpretacji młodego dyrygenta Adama Banaszaka, który świetnie wykształcony w Poznaniu, w ostatnim okresie z sukcesami demonstruje swe umiejętności dyrygenckie w repertuarze Teatru Wielkiego w Łodzi i Operze Wrocławskiej. Dziwię się tylko, że wyraził zgodę na nagłośnienie solistów i orkiestry, co wprawdzie udoskonaliło odbiór tekstów mówionych, ale pozbawiło niuansów w warstwie wokalnej i muzycznej, tak doskonale wypracowanej ze śpiewakami i muzykami.

Na spektaklu w sobotę 20 maja oglądałem i słuchałem Annę Fabrello w roli Sylvii  Varescu, która podobała mi się dzięki pięknemu głosowi, urodzie i interpretacji aktorskiej. Mniejsze wrażenie wywarł Emil Ławecki jako Edwin, a Stasi (nazwana tutaj Nastką) wypełniła wszelkie cechy wodewilistki, z sympatyczną korpulencją włącznie. Na spektaklu niedzielnym rolę tę kreowała Katarzyna Pawłowska, o której mogę tylko powiedzieć to samo.

W obu obsadach w sobotę i niedzielę hrabią Bonim był Aleksander Zuchowicz, objawiając talent operetkowy wysokiej próby. Pięknym barytonem i okazałą postawą wyróżniał się Łukasz Motkowicz jako hrabia Feri, którego występy obserwuję z satysfakcją również na scenie Teatru Wielkiego w Łodzi. Natomiast księżnę Anhildę, również w obu spektaklach, zagrał i zaśpiewał przebrany za szykowną matronę Piotr Kosewski, robiąc to z kulturą, dystansem, a jednocześnie z całą gamą efektów kobiecej transformacji. Towarzyszył mu w roli męża – Księcia Leopolda – Paweł Strymiński, przy czym obaj stanowili przekomiczną parę.

Ponadto na niedzielnym spektaklu w roli Sylvii wystąpiła Jolanta Wagner, którą chciałbym widywać i słuchać w jak największych ilościach sopranowego repertuaru dramatycznego na wszystkich polskich scenach, bo mamy do czynienia z niezwykle urodziwym wokalnie talentem operowym. Partnerował jej jako Edwin tenor o pięknym głosie i świetnych warunkach scenicznych – Łukasz Gaj.

Podobno bilety na wszystkie zaplanowane spektakle zostały wykupione. Opera Bałtycka grając z przepychem i rzetelnością Księżniczkę czardasza Imre Kálmána ratuje honor polskiej sztuki operetkowej, pozbawionej teatrów i zespołów uprawiających wyłącznie ten gatunek, wymagający wszakże innych kwalifikacji, niż z jednej strony musical, a z drugiej opera. Stąd moje uwagi i niewielkie zastrzeżenia, chociaż oba spektakle odbierałem z zainteresowaniem, a Jerzemu Snakowskiemu życzę odwagi i rozwagi w następnych reżyserskich przedsięwzięciach.

                                                                                        Sławomir Pietras