Pośmiertny wieczór Antoniny Kaweckiej

Opublikowano: poniedziałek, 30, styczeń 2023 06:53
Pietras Sławomir

Urodziła się 16 stycznia 1923 roku. W jej pokoleniu wybitnymi polskimi sopranami były Zofia Czepielówna (1920), Krystyna Jamroz (1923), Alicja Dankowska (1930?). W Operze Poznańskiej Antonina Kawecka poprzez 32 sezony musiała się z nimi zmierzyć, zwyciężyć, przetrwać i pozostać. W Nizinach Goplanie Czepielównę tylko dublowała. Obecność Jamroz uniemożliwiła jej śpiewanie Turandot. Dzięki Dankowskiej nie śpiewała premiery Trubadura Katarzyny Izmaiłowej, a w Damę pikową Giocondę weszła dopiero po o wiele młodszych Bożenie Karłowskiej i Krystynie Kujawińskiej.

 

Stanowiła o wiele większy od swych konkurentek fenomen wokalny, głos nasycony równocześnie dramatycznym forte i lirycznym piano, brzmiący pięknym, ciemnym dźwiękiem w całej skali, pozwalający w młodości śpiewać repertuar mezzosopranowy, a potem (za sprawą prof. Józefa Wolińskiego) całą paletę sopranu dramatycznego od Halki do Giocondy. Była przy tym „zwierzęcym” talentem aktorskim, obdarzoną niezwykłą intuicją sceniczną, instynktem teatralnym i umiejętnością wcielania się w postacie z różnych epok.

 

Przez całą karierę stanowiła indywidualność mocniejszą od zawziętych rywalek, bardziej wyrazistą, artystycznie bezkompromisową i odporną na wszelkie przeciwności. Zaśpiewała w sumie 1380 spektakli w 42 różnych rolach. Dla przykładu Maria Callas tylko 543 spektakle 28 tytułów. Kiedy próbowałem porównać jej sztukę do greckiej rówieśnicy (Callas była tylko o 10 miesięcy młodsza) prosiła skromnie, aby głos jej zestawiać raczej z cechami wokalnymi Renaty Tebaldi. Repertuarem wagnerowskim finalizowała swą karierę śpiewając w Tannhauserze, Tristanie i Izoldzie Lohengrinie (Ortruda), będąc jednocześnie fenomenalną Toską, Aidą, Carmen, Desdemoną, Amelią i Leonorą (w Trubadurze)

 

Nie przepadała za swymi dyrektorami. Latoszewski był dla niej za poznański Bierdiajew zanadto faworyzował Kostrzewską, Górzyński w swej złośliwości chciał ją nawet zwolnić, dowiedziawszy się o nielegalnych koncertach z Bittnerówną i Finzem w Zakopanym, Satanowski jawnie popierał Dankowską, czego byliśmy wszyscy świadkami, Nowakowski pozbawił ją Królowej Elżbiety w Don Carlosie na rzecz wschodzącej Kujawińskiej, którą Kulaszewicz próbował w Giocondzie, a doskonała Kawecka zaszalała dopiero w tej roli na drugim przedstawieniu. 


Nawet mnie się dostało mimo, że nie byłem jej dyrektorem, a tylko wielbicielem, wyznawcą, dozgonnym operowym synem, pomysłodawcą gościnnej kreacji Lady Bullow w Albercie Herringu i producentem wrocławskiej Toski, którą wyreżyserowała („a dla czego nie w Poznaniu?”), a przede wszystkim organizatorem debiutów jej najlepszych studentów: Elżbiety Ardam (Tatiana), Pawła Antkowiaka (Leński), Marka Torzewskiego (Edgar), Wojciecha Drabowicza (Figaro), Moniki Chabros (Norma).

 

Wykształciła kilku adeptów sztuki operowej, dbała o nich, pomagała w karierze i ciężko przeżywała przyczyny wszelkiej niewdzięczności. Pewnego razu jedna ze studentek wróciwszy najnowszym samochodem z występów zagranicznych, odziana w luksusowe futro, przyszła do Maestry podziękować za edukację, promocję i opiekę, wręczając jej prezent – torebkę kawy kupioną po drodze w niemieckim Aldi. Po pewnym czasie inna wychowanka zrobiła to samo, ofiarując Profesorce parę świeżo kupionych rajstop, też z Aldi!

 

Na szczęście Teatr Wielki w Poznaniu postanowił hucznie obchodzić jej setne urodziny pod patronatem prezydenta, z listem od v-ce premiera, obecnością pani minister Wandy Zwinogrodzkiej i tłumu pośmiertnych wyznawców Jubilatki. Świetnie zaprezentowała się orkiestra i chór pod dyr. Tadeusza Kozłowskiego i jego fenomenalnego syna Wiktora, chociaż koncertem tym powinien dyrygować Mieczysław Dondajewski, świadek całej poznańskiej kariery Antoniny Kaweckiej i jej ostatni dyrektor.

 

Toteż repertuar został zaprogramowany co najmniej kontrowersyjnie. Kawecka nie śpiewała nigdy Mocy przeznaczenia, a po jednym razie Madama Butterfly w Chicago i w Poznaniu. Arie i duety z tych oper (łącznie z Otellem Toską) brzmiały długo i rozwlekle – w oryginale pomyślane jako integralna część akcji scenicznej, a nie wykonania koncertowego.

 

Najlepiej śpiewała Iwona Sobotka, godna następczyni kunsztu wokalnego legendarnej Jubilatki. Bardziej pechowo wypadła Magdalena Nowacka w ariach „Pace mio Dio” i „Gdyby rannym słonkiem”. Tenor Dominik Sutowicz błysnął szczytową formą. Z czystego miłosierdzia nie wymieniam nazwisk prowadzących koncert, wyczytujących z kajetów to, co mieli do powiedzenia. Natomiast z satysfakcją odnotowuję pośmiertne wręczenie zaspowskiej nagrody „Gustaw”, wywalczonej przez Emilię Krakowską, adorowaną tu przez wszystkich, oraz obecności sztandaru ZASP-u trzymanego przez wybitnego tenora Sylwestra Kosteckiego (brawo!).

 

W pierwszym rzędzie obok mnie usiadła obecna dyrektorka Gmachu pod Pegazem. Było bardzo miło. Czyżby to znak, że nadchodzący repertuar Opery Poznańskiej powróci na drogę cnoty?.

                                                                  Sławomir Pietras