Przegląd nowości

Budowanie dobra – rozmowa Andrzeja Szypuły z Wojciechem Kilarem

Opublikowano: niedziela, 17, lipiec 2022 20:40

Kiedy umawialiśmy się na spotkanie, w telefonicznej rozmowie powiedział Pan, że łączą Pana z Rzeszowem bardzo ciepłe i serdeczne więzy, wspomnienia. Jak to było w tych rzeszowskich latach?

 

Wojciech Kilar 736-314-kopia

 

– Proszę Pana, to jest chyba za mało powiedziane – ciepłe i miłe wspomnienia. Te się ma z mniej lub bardziej krótkotrwałych pobytów w różnych miejscach. Natomiast w Rzeszowie zadecydowało się całe moje życie. Czy to dobrze, czy źle – nie mnie to oceniać. To już mogą ocenić tylko ci ludzie, którzy słuchają mojej muzyki. Fakt, iż spotkał mnie tak ogromny zaszczyt, a zarazem wydarzenie ogromnie wzruszające, jak przyznanie mi tytułu Honorowego Obywatela Miasta Rzeszowa świadczy i o tym, że dobrze się stało, że zostałem muzykiem, że wybrałem w swoim życiu taki właśnie zawód. Chociaż nie wiem, czy to my wybieramy. Wybiera za nas ktoś, kogo ja nazywam Bogiem.


Ktoś inny nazwie to Opatrznością, ktoś inny nazwie to przypadkiem. W każdym razie to, że zostałem kompozytorem, zdecydowało się właśnie w Rzeszowie. Dlatego zawsze to miasto będzie dla mnie najważniejsze w moim życiu. Wraz z moją rodziną zostałem przez bolszewików pozbawiony swojego rodzinnego miasta Lwowa. Ja tę drugą ojczyznę, na tej mojej drodze wygnańczej, znalazłem właśnie w Rzeszowie. Trafiłem na wspaniałych ludzi, którzy jakąś dziwną, wielką mądrością, kulturą, ukształtowali mnie i przygotowali na dalszą drogę mojego życia. Myślę tutaj nie tylko o muzyce. Myślę o gimnazjum, do którego chodziłem, gdzie miałem wspaniałego łacinnika prof. Rodzonia, a także wspaniałego, choć bardzo surowego polonistę prof. Szewerę. Obaj byli prawdziwymi postrachami wszystkich. Ja właściwie dzięki nim przebrnąłem przez gimnazjum. Artyści bardzo często mówią, że nie znają się na fizyce, chemii, matematyce, technice. Jest to uważane za kokieterię. Tymczasem ja do dziś nie potrafię zmienić koła w samochodzie, nie jestem w stanie zrozumieć, co to jest mikroprocesor czy komputer.

 

Wojciech Kilar 736-368-kopia

 

Natomiast miałem rzeczywiście tak zwane artystyczne zainteresowania i byłem chyba jedynym uczniem w rzeszowskim gimnazjum (niech się moi dawni koledzy nie poczują dotknięci!), który miał stopnie bardzo dobre albo co najmniej dobre z wypracowań z łaciny i z polskiego. Dostać u tych pedagogów takie stopnie, to był naprawdę nie lada sukces. I oni mnie bronili. Bo ja przeważnie z matematyki czy z fizyki oscylowałem pomiędzy dostatecznym a niedostatecznym, z tendencją do tej drugiej oceny. Ci dwaj wspomniani profesorowie rozwinęli we mnie umiłowanie do przedmiotów humanistycznych. Ale nie tylko to. Przekazali mi tę najlepszą, przedwojenną tradycję polską, narodową. Bardzo surowy w swych zasadach ksiądz katecheta przekazał mi głęboką tradycję religijną. Miałem szczęście spotkać się z ludźmi, którzy przenieśli tę dawną niepodległą Polskę dwudziestolecia międzywojennego do naszych czasów. Mogę powiedzieć, że ja się w Rzeszowie wychowałem w tej najczystszej, prawdziwej Polsce. No i szkoła muzyczna. Szkoła, gdzie trafiłem na wspaniałych pedagogów i na wspaniałych kolegów. Moim kolegą był wtedy Adam Harasiewicz, zwycięzca  konkursu chopinowskiego. Stykałem się z jego profesorką Janiną Stojałowską, uczennicą Ignacego Friedmana. To były te tradycje nie tylko polskie, ale i wielkie tradycje europejskie. I wreszcie mój profesor, cudowny, wspaniały człowiek, Kazimierz Mirski, świetny muzyk, ale także, powiedziałbym, człowiek wielkiego świata, w którym czuło się oddech Wiednia, Paryża, Berlina. 


Dziś trudno sobie wyobrazić tamten czas, mając do dyspozycji pisma światowe, internet, telewizję satelitarną. Wtedy nie było tego wszystkiego. Wszelkie informacje mogli przekazać tylko ludzie. No i właśnie prof. Mirski przekazał mi nie tylko wiedzę muzyczną, ale i całą wspaniałą, europejską atmosferę (opowiadając m.in. o swoim życiu, dość burzliwym). On, dając mi do grania różne utwory Bacha czy Beethovena zauważył, że ja mam inklinacje do czegoś nowszego, własnego. Dał mi do grania utwory awangardowe, nowoczesne. To była, pamiętam, Arabeska Debussy’ego, Mazurek Szymanowskiego, pierwszy. Wtedy nie było jeszcze dostępu do nut, więc ja tego Mazurka grałem z egzemplarza pisma przedwojennego „Muzyka”, gdzie ten Mazurek był reprodukowany. Dał mi też do grania Taniec ognia de Falli. Ta muzyka mnie kompletnie zafascynowała. I wtedy zacząłem sam próbować pisać muzykę.

 

Harasiewicz Adam 431-15

 

Zwłaszcza, że w naszym domu pojawił się ktoś, kto po śmierci mojego ojca był moim ojczymem, pan Antoni Graziadio, ówczesny, o ile pamiętam, dyrektor teatru rzeszowskiego. Pan Graziadio pisywał muzykę lekką, piosenki do komedii muzycznych, operetki, ilustracje muzyczne. Dla mnie kompozytor był kimś nie z tego świata. Myślałem, że pisarze, malarze, kompozytorzy, to są ludzie, których nie da się dotknąć. Nie wiadomo, skąd oni są, skąd się biorą. I nagle człowiek, z którym ja się spotykam, rozmawiam, chodzę na spacery, pisze muzykę. To było dla mnie duże przeżycie. Może więc i ja spróbuję pisać? I coś tam napisałem. To było dość śmieszne, bo napisałem Poloneza w takcie na sześć ósmych. Jeszcze wtedy nie znałem dobrze teorii muzyki, zaczynałem się jej dopiero uczyć w Rzeszowie. Wiadomo, polonez jest na trzy czwarte… Potem napisałem mazurka, oczywiście, pod wpływem Mazurka Szymanowskiego. Pokazałem to mojemu profesorowi Mirskiemu. I on wtedy powiedział: „Słuchaj, masz zdolności kompozytorskie, więc może zostaw ten fortepian i zajmij się pisaniem”. A więc zachęcił mnie do pisania. Trafiłem na człowieka, który miał niesłychanie szerokie horyzonty i jakby był w stanie przewidzieć, co się ze mną stanie. Starał się wydobyć ze mnie to, co jest we mnie najlepsze, choć przecież ja swojej muzyki nie potrafię ocenić, czy jest dobra czy zła. Dodatkowo tak się złożyło, że wracając po latach spędzonych w czasie okupacji w Rumunii przejeżdżał przez Rzeszów i zatrzymał się w nim na trochę Stanisław Wisłocki, znakomity dyrygent i kompozytor, który był kiedyś uczniem prof. Mirskiego. Dał u nas w szkole muzycznej koncert, gdzie zresztą sam śpiewał swoje pieśni.


No i znowu zobaczyłem żywego kompozytora muzyki poważnej. Potem był zorganizowany konkurs młodych talentów, gdzie grałem I część Sonaty Waldsteinowskiej Beethovena i jakieś swoje maleńkie utworki.  Jurorem tego konkursu był nie kto inny, jak właśnie Zygmunt Mycielski. I znowu wspaniały kontakt z wielką, wybitną postacią życia muzycznego. No i tak powoli zaczynały się decydować moje losy. Potem prof. Mirski przekazał mnie swojej uczennicy, nieżyjącej już pani prof. Marii Bilińskiej-Riegerowej, pianistce. Gdy wspominam ten czas, kiedy prof. Mirski dał mi do grania wymienione wcześniej utwory współczesne, to właściwie mogę powiedzieć, że do dziś nic się nie zmieniło. Ciągle żyję w tym kręgu.

 

Zygmunt Mycielski 228-49

 

Ciągle mam ten kult impresjonistów. Ciągle, kiedy pytają mnie o ulubionych kompozytorów, mówię oczywiście, Mozart, to jest coś boskiego zupełnie, potem Debussy, Ravel. Mazurek Szymanowskiego, zakorzenienie w tradycji, góralszczyzna, wszystkie moje te utwory dzisiejsze, Krzesany, Kościelec, Orawa, Siwa mgła, to gdzieś to się tam zaczęło, wtedy, w tym momencie, kiedy właśnie w tejże szkole rzeszowskiej dostałem do grania Mazurka Szymanowskiego i Taniec ognia de Falli. Ta żywiołowość, motoryczność, agresywność… Mnie się wydaje, że moja muzyka jest taka, jak ona w tym właśnie 1946 czy 1947 roku się w Rzeszowie zapoczątkowała. To jest jakieś zupełnie niezwykłe. To, że ja jestem taki, jaki jestem dzisiaj, to taki już byłem wtedy w Rzeszowie.

 

Jak to się dzieje, że Pańska muzyka jest tak bardzo polska w swym kształcie, wyrazie artystycznym, która przecież nie jest, najogólniej biorąc, zapożyczeniem z elementów folkloru, nie jest bezpośrednim czerpaniem z motywów muzyki ludowej, a jednak w swym nastroju, wyrazie jest tak bliska polskiemu odczuwaniu, przy tym jest znana i ceniona w Europie i świecie.

– No cóż, trudno mi na to pytanie odpowiedzieć. Mówiąc, że muzyka polska jest taka, jaka jest, że jest świetna, wspaniała, znana w świecie, to troszkę ryzykuję, bo tym samym jakby i siebie chwalę. Skoro kompozytorzy polscy są świetni, to znaczy, że i ja jestem trochę dobry. Ale myślę, że zaletą naszej polskiej szkoły kompozytorskiej jest to, że jest ona tak niesłychanie różnorodna i że tacy kompozytorzy, jak moja skromna osoba czy mój kolega mieszkający po drugiej stronie ulicy – Henryk Mikołaj Górecki, jesteśmy bardzo mocno związani z polską tradycją religijną, katolicką, z muzyką ludową, z korzeniami, z polskością. 


Ale są inni kompozytorzy, którzy są bardziej jakby światowi, uniwersalni. Chociażby muzyka naszego przyjaciela, wspaniała muzyka Krzysztofa Pendereckiego. U niego nie ma w ogóle jakby korzystania z elementów ludowych. Natomiast pisze on dużo utworów religijnych, które ja nazwałem utworami ekumenicznymi. To są jakby utwory uniwersalne, chrześcijańskie. Zaś muzyka Henryka Mikołaja czy moja jest jakby muzyką bardziej katolicką, z jej kultem maryjnym. Gdzieś tam ona płynie z tego źródła, gdzie są polskie pieśni kościelne, stara polska muzyka religijna, zwłaszcza Karol Szymanowski, jego Stabat Mater, Litania do Marii Panny. Natomiast jeśli chodzi o korzenie ludowe, że to jest polska muzyka, że jako Polak sięgam do tego źródła… U mnie to nie jest to, co niegdyś nazywano chłopomanią, choć moje korzenie są, powiedziałbym, raczej wiejskie. Ja formalnie jestem inteligentem. Moja matka była aktorką, mój ojciec lekarzem.

 

Mikolaj Gorecki 125-141

 

Czyli ja w czterdziestym którymś roku musiałbym wpisać pochodzenie inteligenckie. Ale gdybym ja musiał wpisać tak szczerze swoje pochodzenie, to wpisałbym pochodzenie chłopskie. Bo to są moje prawdziwe korzenie. Zarówno mojej matki, jak i mojego ojca, troszkę tego bogatszego chłopa. Ojciec był kułakiem, jak to się po wojnie mówiło, także dziadek. Poza tym wszystkim innym, to jest atrakcyjność naszej polskiej muzyki. Ja sięgam do tej muzyki ludowej, właśnie góralskiej. Jest ona nieprawdopodobnie atrakcyjna dźwiękowo, w sensie szaty instrumentalnej. Nie tylko chodzi tu o samą muzyczną treść, same nuty, ale o zespół. Nie chcę się tutaj powoływać na jakieś wzniosłe, patriotyczne, narodowe inspiracje. Te „dźwiękowe” są dla muzyka fascynujące. Moja Orawa to jest właściwie jakby taka zwielokrotniona kapela góralska. W Krzesanym też są takie fragmenty. Oczywiście, to nie jest już tak surowe, nieociosane. Tej prawdziwości, autentyczności nikt nie prześcignie. To nie jest do podrobienia. Natomiast jest to źródło inspiracji i w wydaniu moim ta muzyka góralska jest obciążona całą wielką tradycją tej muzyki, w której ja się wychowałem i żyję, czyli jakby przejściem – nie chcę powiedzieć, w wyższe regiony – to są dwie zupełnie inne rzeczy. Po wykonaniu Krzesanego w Teatre de Champs-Elyseé w Paryżu, gdzie przecież wykonano po raz pierwszy Święto wiosny Strawińskiego, byłem bardzo wzruszony. Po kilkudziesięciu latach nagle mój Krzesany w tej samej sali… To są momenty, że człowiek myśli – no, jakoś Bóg się do ciebie uśmiechnął. Ludzie podchodzili do mnie i mówili, że to jest manifest wolności. 


Więc, być może, gdzieś w nas to tkwi, zwłaszcza w tych czasach, kiedy byliśmy zniewoleni. Myśmy jakby odruchowo garnęli się do tej muzyki, która reprezentuje naszą dawną, starą tradycję, w przeciwieństwie do tego, co nam zostało przyniesione przez bolszewików ze wschodu. Skądinąd wschodu wspaniałego, ale też już tym rakiem totalitarnym stoczonego. To był ten nasz jakby wyraz pędu do wolności. A wiadomo – muzyka góralska, to synonim wolności. Górale zawsze byli wolni. Tak jest wszędzie, nie tylko w Polsce. Z góralami nie można sobie było dać rady ani w Jugosławii, ani Rosja nie mogła sobie dać z nimi rady w Afganistanie.

 

Krzysztof Penderecki 655-733

 

Chciałbym jeszcze zapytać Pana o inspiracje religijne. Są one w Pańskiej twórczości bardzo głębokie i wyraziste. Przy okazji chciałbym zapytać o posłannictwo sztuki. Na ile jest ona ważna, potrzebna człowiekowi na tej ziemi.

– No cóż, najkrócej można powiedzieć, że wszystkie działania, które zmierzają ku dobru, ku uszlachetnieniu człowieka, są ważne. Sprawy związane z wiarą, religią… Ja się tu zaczynam jakby jąkać, gdyż są one tak niesłychanie intymne, że wynoszenie ich na forum publiczne jest trochę zawstydzające. Chociaż ja w gruncie rzeczy nie wstydzę się tego. Wydaje mi się, że jeśli jest się człowiekiem wierzącym, jeśli się chodzi do kościoła, czuje jego częścią, to nie może to pozostawać bez wpływu na to, co się robi. Obojętnie, czy to jest pisanie muzyki, czy inne działanie. W przypadku artystów ich obowiązkiem jest przemawiać własnym językiem, być szczerym, nie kłamać. Jeśli nie czuję powołania do pisania muzyki religijnej, to nie powinienem tego robić, bo wtedy powstają kicze, utwory nieszczere, nieprawdziwe. Muszę powiedzieć, że ja się nie uważam za kompozytora religijnego. Utworów takich mam niewiele. Wszystkie one powstały z jakiejś konkretnej inspiracji. Mój Angelus jest wynikiem mojego pobytu w czasie stanu wojennego na Jasnej Górze. Zainspirował mnie różaniec, który odmawiany w tej szczególnej kaplicy do Matki Bożej wspólnie, zbiorowo, miał dla mnie także walor czysto brzmieniowy, muzyczny. To grafomani zasłaniają się inspiracjami, że piszą dla narodu, dla Boga, dla Polski, że w związku z tym nie podlegają krytyce, bo takie są ich intencje i tak dalej. Nie. Wszystkie utwory religijne podlegają, moim zdaniem, takiej samej krytyce, jak wszystkie inne, krytyce czysto muzycznej. Najpierw jest natchnienie, emocja, inspiracja. Analizy są potem. 


A więc warsztat i natchnienie…

– Natchnienie, poczucie misji, przesłanie, które niesie nasz utwór, absolutnie nie zwalnia nas od troski o warsztat. Trzeba pamiętać o tym, że kompozytor, artysta, musi traktować swoją pracę tak, jakby od tego zależało ludzkie życie. Pisząc utwór, trzeba myśleć wyłącznie o nutach. Boga trzeba chwalić dobrze, co nie znaczy ciągle na kolanach, plackiem na ziemi. Trzeba to czynić szczerze. Kościół duchowy trzeba budować tak samo, jak fizyczny, z kamienia, cegły. Budowlani budują kościół tak, żeby się nie zawalił. Trzeba robić to fachowo. Tak samo trzeba pisać utwór. Rzeźbiący Matkę Boską musi myśleć o dłutach, o dobrym gatunku drewna. To jest cała tajemnica twórczości.

 

Kilar,Szypuła

 

Andrzej Szypuła: A duch wiary, jeśli jest, i tak się objawi…

– Oczywiście. My go sobie nie wymyślimy. Możemy nauczyć się operować nutami, dłutem, kielnią, pędzlem, słowem, ale jeśli ducha wiary w nas nie ma, to my się tego nie nauczymy. Jeśli wszyscy, będący członkami Kościoła, czujemy się dziećmi Bożymi, to naszym obowiązkiem jest, na naszą miarę, ewangelizacja. Ja myślę, że i artysta ma takie posłannictwo. Ja nie uważam muzyki, mimo że ją uprawiam, za najważniejszą rzecz na świecie. Muzyka służy czemuś. Czemuś większemu. A czymś większym jest budowanie dobra, budowanie człowieka.

                                                                  Rozmawiał: Andrzej Szypuła

 

Wojciech Kilar urodził się 90 lat temu, 17 lipca 1932 roku we Lwowie, zmarł 29 grudnia 2013 roku w Katowicach. Pogrzeb miał miejsce w sobotę 4 stycznia 2014 roku w Katowicach. Rozmowę z Mistrzem przeprowadziłem 13 marca 1998 roku w jego mieszkaniu w Katowicach dzięki namowie i uprzejmej pomocy dr Józefa Górnego, ówczesnego wiceprezydenta Rzeszowa. Rozmowa ukazała się w spóźnionym „Kamertonie” nr 3-4(28-29), 1997, s.57-61.