Przegląd nowości

„Mitrydates, król Pontu” Mozarta na scenie Opery w Kopenhadze

Opublikowano: niedziela, 19, czerwiec 2022 20:44

Z dużym zainteresowaniem oczekiwałam premiery Mitrydates król Pontu. Bo wyglądało to bardzo ciekawie – rzadko grywane dzieło zaledwie 14. letniego Mozarta (premiera miała miejsce w roku 1770 w Mediolanie), zapowiadano jako prawdziwą sensację – niemiecki reżyser Ralf Pleger postanowił bowiem przedstawić utwór jako coś w rodzaju „Gesamtkunstwerk” i zaprosił do współpracy nowoczesny balet z Malmø po drugiej stronie Sundu, oraz znaną kopenhaską orkiestrę barokową, Concerto Copenhagen pod dyrekcja Larsa Ulrika Mortensena. Reżyser zapowiedział, że przedstawienie bazuje na jakościach pozawerbalnych, za pomocą „wizualnych metafor choreograficznych”, jak można było przeczytać w drukowanym programie. Opera, która w wersji oryginalnej ma trwać około pięciu godzin, została skrócona o tyle, że kopenhaskie przedstawienie mieści się w czasie niespełna trzech godzin. Skróty poczyniono w miarę automatycznie, skreślając wszystkie recytatywy.

 

Mitirdate,Kopenhaga 1

 

Tak więc te trzy godziny muzyki to zbiór arii w formie da capo. Jednakże bez recytatywów, streszczających akcje przedstawienia, widz w ogóle nie wie, o co w operze w ogóle chodzi. Z programu dowiadujemy się, że Mitrydates (król perski, ale jest to fakt bez znaczenia) ma dwóch synów, zakochanych w tej samej księżniczce, a więc w stanie konfliktu. Na dodatek księżniczka (Aspasia) przeznaczona była dla samego króla.

 

Mitirdate,Kopenhaga 2

 

Król decyduje się wszystkich zabić, co mu się nie udaje, bo sam umiera (z niewiadomych przyczyn). Reżyser, Ralf Pleger, postanawia całą akcję przekazać widzowi jako halucynacje króla będącego mistrzem trucizn, który zatruł również przypadkowo i siebie, stąd te halucynacje. A wszystko to jeszcze zdominowane „mitycznymi falami Morza Czarnego” (cytat z programu), na którego wybrzeżach Mitrydates miał kiedyś panować. Koncepcja nie tylko bardzo nierealistyczna, jak i zupełnie niezrozumiała dla widza – chyba, że przeczytał wywody reżysera przed początkiem spektaklu. Bo to, co się dzieje na scenie jest zupełnie niezrozumiale. Nie dość tego, że w obsadzie – według barokowego zwyczaju – znalazło się miejsce dla śpiewaków kastratów, których role dzisiaj wykonują albo śpiewaczki, albo kontratenorzy, to jeszcze wszyscy zostali ubrani w jednakowe kostiumy, tyle że w różnym kolorze.


W rezultacie nie wiadomo kto jest kto, kto jest mężczyzną, a kto kobietą, i dlaczego śpiewa to, co śpiewa. Jedyna postać opery mająca brodę, to sam król. Postacie pojawiają się na scenie na tle abstrakcyjnych dekoracji wykoncypowanych jako rodzaj nagich skał, które, w innym oświetleniu, wyglądają jak żeńskie narządy płciowe. Nieruchomo stojący śpiewacy otoczeni są sporą ilością tancerzy, którzy głównie pełzają po scenie w abstrakcyjnych geometrycznych układach. Arie są piękne, ale długie, na scenie albo nie dzieje się nic, albo bardzo mało, a jak się dzieje, to nie sposób zrozumieć co. Na dodatek wszystkie głosy są wysokie: król to tenor, księżniczka – sopran, jeden z synów kontratenor-sopran, drugi syn kontratenor-alt, występuje jeszcze jeden sopran, oraz kontratenor-sopran. Po pół godzinie oczy same się zamykają.

 

Mitirdate,Kopenhaga 3

 

W drugiej części przedstawienia scena jest pusta, skały zniknęły, tak jak i tancerze. Soliści są w tej części obecni wszyscy razem na scenie, każdy z nich zamknięty w czymś w rodzaju pionka szachowego, poruszają się na niewidocznych kółkach, wysuwając się do przodu na czas śpiewania kolejnych arii. Nie ma wytłumaczenia, dlaczego druga część przedstawienie jest tak różna od pierwszej. W sumie jest to koncert w wykonaniu bardzo dobrych solistów (angielski tenor Stuart Jackson, duński kontratenor, Morten Grove Frandsen, sopran koloraturowy, Elisabet Einarsdottir, sopran Emöke Baráth, alt Kari Dahl Nielsen i tenor Sebastian Monti) śpiewających na tle wspaniałej orkiestry, której ideał dźwiękowy znajduje się gdzieś pomiędzy barokiem a klasyką.

 

Mitirdate,Kopenhaga 4

 

Orkiestra gra na historycznych instrumentach, a muzyka przebija się poprzez barokowe konwencje ku nowemu stylowi. Pytanie jest tylko jedno: czy warto aż tak ignorować widza, każąc mu słuchać pięknej, lecz bardzo jednorodnej muzyki w absurdalnych kulisach? Jedyną rzeczą, która może uzasadnić fakt, że koncertu tego słuchamy w teatrze, a nie w sali koncertowej, są wspaniałe efekty świetlne oraz zmieniająca się wielokrotnie gra światła i cieni (za światło odpowiedzialny był Olaf Freese). Wcale nie dziwi fakt, że duża część widzów opuszcza teatr podczas pauzy.

                                                                                 Eva Maria Jensen