Przegląd nowości

Jezioro będzie sprywatyzowane

Opublikowano: poniedziałek, 02, maj 2022 07:05

Wielokrotnie wypowiadałem się o potrzebie sprywatyzowania polskiej sztuki baletowej. Utrzymywanie z kasy państwowej pięciu szkół baletowych, zatrudniających co najmniej kilkudziesięciu pedagogów, a wypuszczających – na przykład w ubiegłym roku – po kilka tancerek i po jednym tancerzu każda! Jest to doprawdy baletowa rozrzutność na światową skalę. Obecnie bez angażowania cudzoziemców nie mógłby odbyć się ani jeden spektakl baletowy w Polsce mimo, że w dawniejszej i niedawnej historii tej sztuki słynęliśmy z baletowych talentów, nie mówiąc już o odwiecznej ochocie do prywatnego tańcowania.

 

Przed kilkoma tygodniami dotarła do mnie wiadomość, że w podpoznańskim Tarnowie Podgórnym powstał zespół nazywający się „Polski Balet Królewski” i ćwiczy właśnie Jezioro łabędzie. Zaraz potem ma zamiar wyruszyć w tournée po całej Polsce, nie omijając takich miast, jak Suwałki, Toruń, Rzeszów, Chełm, Włocławek, Gorzów, Koszalin, Piłę, Chrzanów, Bielsko, Częstochowę i Tarnów, czyli miejsca, w których nigdy nie działał profesjonalny balet. Niech no ich tylko dopadnę! – pomyślałem. Stało się to wreszcie w Teatrze Małym w Tychach. Powiem krótko. Przeżyłem zaskoczenie i zdziwienie, jedno z największych w długim już, barwnym i obfitującym w różne perypetie życiu. Przede wszystkim zobaczyłem spektakl w pełni profesjonalny, bez żadnych skrótów (no może, w III akcie zatańczono nie wszystkie tańce narodowe), a co najmniej w trzech przypadkach otwarto tzw. vide, czyli miejsca skreślane w uznanych światowych realizacjach.

 

Nie odbiegając zbytnio od tradycyjnej choreografii Lwa Iwanowa (II, IV tzw. akty białe), oraz koncepcji Mariusa Petipy (I, III tzw. akty dworskie) choreograf Viktor Davydiuk zachował w pełni spójność dramaturgiczną przedstawienia. Interesujące mise en scène, efektowne sceny zbiorowe, korespondujące z petersburskimi oryginałami popisy solowe i natchnione duety stały się składnikami widowiska, od którego nie można było oczu oderwać. Wszystko to rozgrywało się w dwóch integralnych częściach, dobrze oświetlanych w różnych przecież warunkach scenicznych, barwnych projekcjach dworskich i jeziornych dekoracji, pozostawiających niemal całą powierzchnię sceny do dyspozycji tancerzy. Towarzyszyło im doskonałe nagranie dźwiękowe odtwarzane z w pełni profesjonalnej aparatury.


 

Mimo, że wśród protagonistów należy komplementować doskonałą Clarę Ushizaki (Odetta-Odylia), najsilniejszą stroną poziomu solistów byli wykonawcy ról męskich. Brazylijski tancerz Zygfryd – Douglas de Oliveira Ferrara na stałe związany z Operą Śląską był Księciem, który mógłby stanąć na czele każdego światowej renomy zespołu, liryczny, wyrazisty, świetnie partnerujący, z nienaganną prezencją i wysokiej klasy techniką klasyczną, demonstrowaną w solowych wariacjach, wzbudzał zachwyt i aplauz przy każdym pojawieniu się na scenie. To samo można powiedzieć o Alessandro Bonavita wykonawcy partii Benna, tutaj rozbudowanej i wirtuozowskiej. Bardzo dobrym Rotbartem był Viktor Krakowiak – Chu, Błaznem – Ramon Agnelli, Mistrzem Ceremonii – Marcin Rolczyński, a urodziwą (jeszcze do wzięcia) Matką – Anna Pruczkowska. Cała czwórka tańczących przyjaciół – myśliwych to soliści pierwszorzędni, a pełny, ponad dwudziestoosobowy zestaw łabędzi składał się z balerin urodziwych, strzelistych, świetnie wyszkolonych i zdyscyplinowanych.

 

Jak się to stało, że tak profesjonalne i atrakcyjne przedstawienie objechało całą nie baletową Polskę, prezentując swą sztukę na poziomie godnym podziwu i szacunku. Zawdzięczamy to poczynaniom, zabiegom i kolosalnej pracy Marcina Rolczyńskiego, który pracował w balecie za moich poznańskich czasów, a teraz skrzyknął koleżanki i tancerzy bytomskich, poznańskich, łódzkich i warszawskich, mądrze obsadził wszystko, co zobaczyliśmy na scenie, a przede wszystkim zaryzykował szansę choreograficzną koledze z poznańskiego zespołu Viktorowi Davydiukowi i odniósł sukces. Należy poważnie potraktować talent i umiejętności tego młodego choreografa, absolwenta Kijowskiej Szkoły Baletowej od lat pracującego w Polsce, gdzie zyskał posłuch i autorytet u swych baletowych rówieśników.

 

Nie wiem skąd Rolczyńskiemu przyszło do głowy nazwać to wszystko Polskim Baletem Królewskim. Skąd wziął pieniądze na to kosztowne przedsięwzięcie i wiarę w eksploatację sprywatyzowanej sztuki na pointach. Co dalej z tym niecodziennym i rzetelnym sukcesem, docierającym do miejsc, gdzie baletu nigdy nie było? Co na to Ministerstwo Kultury i Instytut Muzyki i Tańca oraz liczne na państwowym garnuszku baletowe kombinatorstwa, zajmujące się eksperymentami, bezruchem, cierpliwością widzów oraz skrywaniem artystycznej i organizacyjnej impotencji. 

                                                                       Sławomir Pietras