– Ależ ładne dekoracje – pomyślałam sarkastycznie, gdy zobaczyłam kompletnie pustą scenę, ponoć największą w Europie. Gdy jednak obejrzałam całe przedstawienie trochę zmieniłam zdanie. Szalenie minimalistyczna inscenizacja opierająca się głównie na rzucanych na ekran cieniach lub filmach, miała jednak dramaturgiczne uzasadnienie.
Autorem „dekoracji”, kostiumów i wideo był Steffen Aarfing. To była po prostu uniwersalna historia o dążeniu do wolności, oczywiście zgodnie z modą przeniesiona do współczesności, ale czytelna, wyrazista i bardzo aktualna (dająca rozmaite skojarzenia – choćby z losem Aleksieja Nawalnego czy uchodźcami na granicy polsko-białoruskiej). Ciekawe, że pracownicy tyrana Don Pizarro wiozą na wózku zwoje drutu, być może kolczastego.
Do tego dochodzi genialna muzyka Beethovena dobrze dyrygowana przez Lothara Koenigsa, zagrana bez zarzutu przez orkiestrę TW – ON (z niewielkimi kiksami trąbek i waltorni), ze świetnymi sekwencjami smyczków itd. Reżyseria Johna Fulljamesa była co prawda bardzo statyczna i niezbyt pomysłowa, z dużymi partiami stojących bez ruchu solistów.
Dopiero w finale, na zasadzie kontrastu pokazywała maksymalne ożywienie wszystkich wykonawców, łącznie z chórem. I wszystko byłoby do przyjęcia, gdyby nie soliści poniżej standardów pierwszego teatru operowego w Polsce. Tutaj trzeba zrobić zastrzeżenie, że Ludvig van Beethoven pisał muzykę ekstremalnie trudną dla śpiewaków, jakby zupełnie nie przejmował się fizjologią ludzkich głosów. Partie wokalne w IX Symfonii, Missa Solemnis i właśnie jedynej operze Fidelio, są tego przykładem.
A to oznacza, że do występowania w tej operze muszą być angażowani śpiewacy o najlepszych głosach, silnych, doskonale wyrównanych i dysponujących nieskazitelną techniką, a tego niestety w tym przedstawieniu zabrakło. Jedynie tenor śpiewający rolę Florestana Torsten Kerl spełniał wymagania i poradził sobie z swą morderczą partią bardzo dobrze. Pozostali w kategoriach wokalnych nie byli nawet poprawni, raczej kompromitujący. Największym rozczarowaniem okazała się tytułowa Leonora – Fidelio śpiewająca głosem rozwibrowanym, często o nieustalonej wysokości, nie radząca sobie z trudnymi dramatycznymi podejściami, z biegnikami, z tempami, z sekwencjami forte itd.
Dla Ann Petersen tylko delikatne śpiewanie piano było odpowiednie. Don Pizarro – Krzysztof Szumański, może nawet dobrze śpiewał, ale miał zbyt słaby głos – mało nośny. Większość jego dramatycznej partii zagłuszała orkiestra. Rocco – strażnik więzienny miał dobry materiał głosowy, ale nie był w stanie śpiewać czysto, gdyż głos był wyciskany siłowo co powodowało zaniżanie dźwięków.
Marzelline bardzo sympatycznie zaprezentowana aktorsko przez Marię Stasiak, była też miejscami nieczysto i jej emisja zdradzała braki szkolne. Pojawiający się w finale Daniel Sutin w roli ministra też był cieniem mocnego głosu. Emil Ławecki jako Joaquino był poprawny, tak samo jak występujący w niedużych partiach więźniów chórzyści – Anna Terlecka i Jacek Kostroń. Można zrozumieć, że warszawskie Fidelio było rezultatem duńsko-holenderskiej kooprodukcji, w której polski wkład był stosunkowo niewielki.
Nie da się jednak nie zauważyć, że wśród polskich śpiewaków można by znaleźć o wiele lepszych wykonawców trudnych partii Beethovenowskich. Niedowiarkom wystarczy zadedykować nagranie, w którym rolę Leonory kreuje Hanna Lisowska. A ile dziś mamy w Polsce sopranów tej klasy – trudno policzyć nawet na palcach obu rąk. Na osłodę warto jednak przypomnieć śpiewane przez Florestana – Kerla słowa z jego popisowej arii : „Der führt mich zur Freiheit ins himmlische Reich” („Prowadzi mnie do wolności w niebiańskim Królestwie”), gdzie słowa „zur Freiheit, zur Freiheit” – „ku wolności”, są powtarzane dwukrotnie i ze szczególnym naciskiem.
Joanna Tumiłowicz