Przegląd nowości

Dwudziestopięciolecie Ludwiga van B.

Opublikowano: poniedziałek, 05, kwiecień 2021 20:20

To już 25. Festiwal Beethovenowski, tym razem tylko na łączach radiowych i internetowych. Mimo to, a może właśnie dlatego publiczność można było liczyć w setkach tysięcy. Nie wiadomo natomiast jaka była jakość tego odbioru, bo siedząc przed komputerem nie słyszy się wszystkiego, co się dzieje na sali koncertowej. Widzi się tylko to co pokazują kamerzyści, no i nikt nie pilnuje, czy słuchacze śledzą muzykę uważnie, czy się nią przejmują, czy w ogóle odbierają świadomie. No, ale jeśli jednak się już połączyli z transmisją, to otrzymali ciekawy wybór twórczości wielu mistrzów, ze szczególnym uwzględnieniem Beethovena i Pendereckiego. Do każdego dzieła dało się przy tym zastosować hasło Sfera sacrum. Można było tę sferę traktować bardzo szeroko, a można jedynie pobieżnie. Sacrum pojawiało się symbolicznie, ale również dosłownie.

 

Festiwal Wielkanocny 1

 

Wielkanocna atmosfera, mimo sytuacji niesprzyjającej organizacji wielkich wydarzeń muzycznych, została utrzymana i to chyba największy sukces Festiwalu. A ponieważ najważniejsza jednak była sama muzyka, jej poświęcę trochę uwag w tym sprawozdaniu. Z koncertu inauguracyjnego prowadzonego przez szefa Filharmonii Narodowej Andrzeja Boreykę w pamięci zachowają się dwie sprawy: Beethovenowski temat, który pojawił się w muzyce do baletu Twory Prometeusza oraz solo do Adagia Raju utraconego Krzysztofa Pendereckiego zagrane na rożku angielskim przez Joannę Monachowicz. Ta sama radosna, niemal taneczna melodia, co u Beethovena było dosyć częste, pojawiła się także w innych jego dziełach – stanowiła np. najważniejszy motyw finału jego Eroiki, którą wykonano na innym koncercie. Przywiązanie kompozytora do pewnych tematów, motywów, melodii i zwrotów harmonicznych budziło zawsze żywą reakcję słuchaczy, czego przykładem jest też melodia Ody do Radości IX Symfonii. Każdy, nawet mniej wyrobiony słuchacz, może dzięki tym „przypominajkom” powiedzieć, że z łatwością rozpoznaje muzykę Beethovena. Festiwal też dowiódł, że podobne zjawisko można zauważyć w twórczości Krzysztofa Pendereckiego, bo w niej pewne zwroty również się nieustannie przewijają, niezależnie jakiego utworu z bogatej spuścizny Mistrza z Lusławic będziemy słuchać.


Co do solistki Joanny Monachowicz podziw budziła jej wspaniała technika, która pozwalała jej bez wielkiego wysiłku wykonywać na jednym oddechu niesamowicie długie frazy. Linia melodyczna powolnie unosząca się w tym tajemniczym fragmencie wielkiej opery wymagała przy tym ogromnej pojemności płuc i spokoju w kreowaniu frazy muzycznej. Kolejny koncert przeniósł nas do Sali Kameralnej Filharmonii Narodowej na występ Łukasza Krupińskiego. Młody pianista zaskoczył trochę swoim lirycznym, nawet nostalgicznym podejściem do granej muzyki. Począwszy od Bacha wykreowanego z romantycznie przyciszonym, ale śpiewnym dźwiękiem.

 

Festiwal Wielkanocny 2

 

Jeszcze mocniej umiejętność prowadzenia kantyleny słychać było w Polonezie As-dur Chopina, który jeśli nawet przybierał jakieś taneczne rytmy, to spokojnego, lirycznego walca, prowadzonego bez cienia patosu czy straceńczego zrywu. Zaś w III Sonacie Prokofiewa mniej było brutalnej rozprawy z dźwiękami, raczej chropowatości tej muzyki ukazywano jako beztroskie bukoliki. Następny koncert należał w całości do Orkiestry Młodych Muzyków Sinfonia Iuventus. To czarujący zespół uzdolnionych i zmotywowanych osób, który zrywa się do lotu, gdy ktoś taki jak niezapomniany Jerzy Semkow, stanie na jego czele i pokieruje natchnioną falą dźwięków. Tym razem batutę dzierżył młody i niewątpliwie uzdolniony Dawid Runtz, przystojny, elegancki, do znakomitej prezencji dokładający swe dyrygenckie ruchy pełnie dostojeństwa i gracji. Udało mu się zgrabnie pokierować Uwerturą Egmont. Później na estradę wszedł renomowany solista Gábor Boldoczki. Jego trąbka wydawała zaskakująco miękkie, wręcz aksamitne dźwięki, co pozwoliło w znanym Koncercie Józefa Haydna przybliżyć klasykę do romantyzmu. Inni soliści grając tego samego Haydna zbliżają jasne brzmienia trąbki do efektów instrumentu zwołującego na wojskową zbiórkę albo do ataku. Boldoczki daleki był od tego, ale w pamięci zapisał się, jako wykonawca specjalnych kadencji dopisanych Haydnowi przez Krzysztofa Pendereckiego. Tutaj artysta uważnie spoglądał w nuty, bo te trzy (aż TRZY!) kadencje, jedna po pierwszej części a dwie w trakcie Finału, to było coś absolutnie oryginalnego, pełnego zagadkowych skoków interwałowych, z rzadka odwołujące się do Haydnowskich tematów, raczej przywodzące na myśl domniemaną reakcję starego Józefa, który naraz obudził się w innym świecie.


Doskonały trębacz przygotowując się do kolejnych kadencji robił dużą przerwę dla nabrania oddechu i połączenia tej dźwiękowej erupcji do misternej konstrukcji trzyczęściowego utworu. Koncert zakończył się jedną z mniej znanych symfonii Mozarta Linz, którą radiowy komentator „dwójkowy” uznał za tworzoną przez kompozytora w niejakim pośpiechu, „na łeb, na szyję” – jak powiedział, a przecież mógł powiedzieć, że pisał jąna łapu capu”. Jednak co by nie rzec, był to Mozart. Następny koncert był pod względem dyrygenckim diametralnie różny od poprzedniego. Eleganckiego, szczupłego, wysokiego, dystyngowanego Dawida Runtza zastąpił przy pulpicie innej Sinfonii, bo Varsovia, Jerzy Maksymiuk.

 

Festiwal Wielkanocny 3

 

W dużo za obszernej białej rubasze i w klimatycznych okularach wykonywał ruchy tak prymitywne, jakby chciał batutą ubijać kotlety a niekiedy dźgać nią przeciwnika jak sztyletem. Zaczął od Uwertury Coriolan i wpuścił trochę powietrza z dynamitem do Beethovenowskiej partytury. Potem zabrał się do III Symfonii Eroika i przypomniał w Finale ów nieśmiertelny motyw znany już z baletu Twory Prometeusza, tutaj poddawany niezwykłej pracy przetworzeniowej. Orkiestra grająca w części smyczkowej w maseczkach na twarzy, jakby porwana intuicją kapelmistrza reagowała bezbłędnie na wzbierające fale patosu, które po kulminacji załamywały się w meandrach zwątpienia. To był Beethoven z krwi i kości, buntownik i entuzjasta. W  kolejnym punkcie programu Festiwal przeniósł się do poznańskiej Auli UAM, by zaprezentować dwie nieznane opery pod batutą upartego w poszukiwaniu różnych osobliwości muzycznych Łukasza Borowicza. Pierwsze dzieło można sobie było darować, bo choć libretto Sāvitri Gustava Holsta oparte było na Mahabharacie, to brzmieniowo przypominało Chorał gregoriański, co świadczy o tym, że kompozytorowi było dosyć obojętne ku czemu prowadzić wyobraźnię słuchacza. Więcej operowego zacięcia dostarczyła jednoaktówka Paula Hindemitha Sancta Susanna. Nie dosyć, że to dzieło jakiś czas było na indeksie z powodu oskarżenia o bluźnierstwo i nieobyczajność, to jeszcze w warstwie muzycznej zawierało podnoszące wrzenie emocji dramatyczne sceny korzystające ze stylu operowej narracji wypracowanej przez Ryszarda Straussa.


Z niemieckojęzycznego tekstu dało się zrozumieć zaledwie Ave Maria, choć opera była oskarżeniem celibatu wciąż panującego w kaście duchowieństwa. Ekspresjonizm i bogata orkiestracja dały okazję popisu zarówno głównej solistce Katarzynie Hołysz jak i Orkiestrze Filharmonii Poznańskiej. Trudno było się zachwycić koncertem Narodowej Orkiestry Polskiego Radia grającej w Katowicach pod batutą Jacka Kaspszyka. Ciekawostką była mało znana Uwertura Beethovena Poświęcenie domu, muzycznie zbliżona do innych „militarnych” kompozycji tego twórcy. Po niej nastąpiła VIII Symfonia, pełna tanecznych zrywów, ale tutaj brzmiących wyjątkowo ciężko. Do III części Presto wkradło się trochę finezji, ale w „kołomyjce” finałowej znów powróciło pytanie, czy dyrygent miał jakiś pomysł na „Ósmą”?

 

Festiwal Wielkanocny 4

 

Bardzo pozytywnie natomiast zaskoczył młody pianista Andrzej Wierciński. Już sam program jego recitalu zdradzał nieprzeciętną osobowość tego artysty, jego wszechstronność i opanowanie wszelakich muzycznych meandrów. Wykonanie poszczególnych utworów ukazywało ogromne możliwości kreacyjne i techniczne, które pozwalają zapanować nad „wzburzonym morzem pianistycznej perfekcji”. Największym kontrastem było tu płynne przejście z konstruktywistycznie uformowanej Etiudy György Ligetiego L'escalier du diable (Diabelska drabina) wypełnionej wielodźwiękowymi obsesyjnymi pochodami w górę klawiatury, do równie wirtuozowsko wymagającego Scherza h-moll Chopina, gdzie o żadnym diable nie może być mowy, gdy przychodzi do Lulaj-że Jezuniu. A Wierciński potrafił jeszcze połączyć rozpływający się w romantycznych półcieniach Litanei Schuberta z wyrafinowanymi wariacjami na temat 24 Kaprysu Paganiniego w ujęciu Liszta. Potrafił pokazać ile Prokofiewa jest w Etiudzie Rachmaninowa i jak można połączyć Scarlattiego granego na początek recitalu ze stylizacją Corelli'ego zamykającą ten występ. Orkiestra Polskiego Radia w Warszawie pod dyrekcją Michała Klauzy przyniosła ambitny program łączący zanurzony w duchowości fresk symfoniczny Oliviera Messiaena Et exspecto resurrectionem mortuorum (tutaj pojawiły się nieodłączne u tego mistyka głosy ptaków), z dwiema kompozycjami religijnymi Krzysztofa Pendereckiego.


Wspaniale emisyjnie i muzycznie śpiewający Chór Opery i Filharmonii Podlaskiej kierowany przez Violettę Bielecką przypomniał Psalmy Dawidowe oraz okazjonalny, pełen bizantyjskiego patosu Hymn do św. DaniłłaWielkie dzieło wokalno-instrumentalne, które z powodów organizacyjnych określono mianem „cudu logistyczno-pandemicznego” zaprezentowano dzięki Narodowemu Forum Muzyki z Wrocławia. Pasja Janowa J.S.Bacha w dobrym wykonaniu Wrocławskiej Orkiestry Barokowej pod dyrekcją Jarosława Thiela firmowana była w zasadzie przez jedną wybitną solistkę Julię Leżniewą, której przypadła niewielka rólka kobieca w rozbudowanym dziele. Dobry poziom lekkiego i elastycznego śpiewania przedstawił Chór NFM kierowany przez Agnieszkę Franków-Żelazny – natomiast pozostali zaproszeni zagraniczni soliści spisywali się rozmaicie.

 

Festiwal Wielkanocny 5

 

Imponował swobodą tenor jako Ewangelista, a słabszy bas jako Jezus, swe braki głosowe nadrabiał bardzo wyrazistą mimiką aktorską. Nie można jednak oprzeć się wymowie tego utworu, którego libretto zwyczajem operowym podawano na dole ekranu emisji youtube. Ostatnie słowa chóru – Panie Jezu Usłysz Mię – zapadają w pamięć. Koncert wypełniony przez zespół Sinfonietty Cracovia pod dyrekcją Jurka Dybała miał dosyć patchworkową  konstrukcję, bo prócz wspaniałego przykładu kantaty Krzysztofa Pendereckiego Kadisz gdzie świetnymi głosami popisywali się Natalia Rubiś oraz kantor Gerard Edery, z dodatkiem chóru męskiego Filharmonii Narodowej, dołączono „na przyczepkę” inne kompozycje, jak słynne, ale dosyć banalne Adagio Barbera i wreszcie nie umieszczony nawet w programie Marsz Żałobny III Symfonii Beethovena. Wystarczyłoby dosyć skupione Death and Resurrection Toru Takemitsu i bardzo znaczący wyimek z Requiem Polskiego – Chaconne. Koncert przedostatni też był patchworkiem, bo do kompletu Kwartetów smyczkowych Krzysztofa Pendereckiego dołączono kameralny „hicior” Roberta Schumanna Kwintet fortepianowy Es-dur. Zapewne chodziło o wypełnienie czasu transmisji i danie szansy zaistnienia uzdolnionej pianistce Aleksandrze Świgut. 


Kwartety smyczkowe wykonane przez Kwartet Śląski stanowiły interesującą całość obrazującą przemiany języka muzycznego naszego wybitnego twórcy. Zaczęto od solidnie rozbudowanego III Kwartetu z charakterystycznym akcentem melodycznym, jednym z idiomów Pendereckiego, obsesyjną tercją małą ostinatowo powracającą do dźwięku dolnego. Na tym tle Kwartet IV zakończył się dziwnie szybko, choć miał podobne części składowe – ostinato z tercją, bez powtórzenia dolnego dźwięku oraz pewne pobrzmienia „cygańskie” skrzypiec. Następnie zespół zagrał chronologicznie wcześniejsze Kwartety I II, pełne eksperymentów dźwiękowych i artykulacyjnych.

 

Festiwal Wielkanocny 6

 

Taka kolejność wybija na pierwszy plan „późnego Pendereckiego”, jako w pełni dojrzałego i ustatkowanego kompozytora o dobrze rozpoznawalnym stylu. Przypieczętowanie programu Festiwalu pojawiło się na koncercie ostatnim, gdzie na estradę powróciła Orkiestra Filharmonii Narodowej pod dyrekcją Andrzeja Boreyko, a także filharmoniczny chór męski przygotowany przez Bartosza Michałowskiego. Ową „pieczęcią” była właśnie Sinfonietta nr 3, która nosi ten sam podtytuł co III Kwartet smyczkowy – Kartki z niezapisanego dziennika. Jest to dokonane ręką samego kompozytora opracowanie orkiestrowe granego dzień wcześniej utworu z mocniej uwypuklonym „idiomem” małej tercji i brzmieniami cygańskimi, które później przybierają motywikę orientalną czy wręcz synagogalną. Do Sinfonietty pasował dobrze utwór minimalistyczny Arvo Pärta La Sindone (Całun)Po nim nastąpił stylizacyjny, ale z orkiestracją impresjonistyczną Nagrobek Couperina Ravela, a zakończył koncert gruziński poemat muzyczno-wokalny utrzymany w stylistyce nowego romatyzmu – Gija Kanczeli'ego o nazwie Libera me (Quasi-Requiem)Tutaj uproszczona konstrukcja muzyczna – solistka – sopran śpiewająca unisono z chórem męskim – współistniała z rozbudowanym na wpół dramatycznym, na wpół symbolicznym tekstem poetyckim, którego język był trudny do rozpoznania. To interesujące dzieło o typowo chrześcijańskim tytule zakończyło 25 Festiwal Beethovenowski.

                                                                      Joanna Tumiłowicz