Nagość na scenie Teatru Studio odeszła już od klasycznego rozbierania „do rosołu”. Coś jednak dla przyzwoitości musi na ciele pozostać. W tym przypadku – a dotyczyło to dwóch panów – była to przepaska podtrzymująca miniaturowy nadajnik mikroportu. Bez tego cudeńka technicznego żaden aktor, goły czy ubrany, nie poradzi sobie na scenie. Nie będzie go słychać.
Przedstawienie Krasz w reżyserii Natalii Korczakowskiej jest bardzo bogate – czytaj atrakcyjne wizualnie. Na scenie stoi imponująca metalowa kapsuła, która się otwiera i wtedy widzimy wnętrze pojazdu kosmicznego. W środku feeria świateł – brawa dla Aleksandra Prowalińskiego, który był także odpowiedzialny za multimedia. Resztę scenografii autorstwa Korczakowskiej i Marka Adamskiego stanowią dwa fantomy pojazdów mających brać udział w wypadku drogowym z ofiarami.
Wizażystki nie żałowały keczupu by odmalować rany głównych bohaterów, na szczęście niektórym udaje się przeżyć ten straszny krasz. Równolegle z fabułą zasadniczą toczy się akcja jakby na planie filmowym i słyszymy różne komentarze przygłupiego reżysera, który nie wie czego chce. Próbowana jest scena z brytyjską królową, nie wiadomo też z jakiej okazji pojawia się prawie autentyczna Liz Taylor. Może jakiś sens nadała jej wielka strzykawka, która zapewne wypełniona jest szczepionką. Wreszcie zabawna, na wpół symboliczna scena – bez związku z pozostałą częścią przedstawienia – pojawia się na samym początku dosyć długiego spektaklu. Zawodnicy w zielonych koszulkach z numerem „jeden” ćwiczą różne zagrania futbolowe i starają się, by żaden z piłkarzy nie poczuł się urażony.
Krasz Korczakowskiej jest wykonaną przez reżyserkę adaptacją prozy Jamesa Grahama Ballarda i jako taki okazuje się spektaklem niosącym ambicje kulturowe. Nie chodzi tu tylko o to, że Catherine i James, małżeństwo narcyzów, pragną coś poczuć, zaś nadwrażliwa i zestresowana lekarka Helen oraz kaskader Seagrave im w tym nie pomagają.
Przeciwnie, bohaterowie niszczą siebie nawzajem, ale ich rozmowy toczą się niekiedy na dosyć wysokim poziomie erudycji. M.in. wspomina się utwór kameralny Johannesa Brahmsa, którego chętnie słuchał ojciec jednego z bohaterów. Dowiadujemy się też o smutnej historii Roberta Schumanna i platonicznej przyjaciółki Johannesa Klary Schumann, którą Brahms często odwiedzał w czasie choroby i po śmierci męża.
Mamy więc tutaj odniesienie do tzw. muzyki poważnej, która cicho sączy się z głośników – brawa dla zajmującego się oprawą dźwiękową Jacka Sienkiewicza. Inna scena odwołuje się do nieco surrealistycznej fotografii, na której Marcel Duchamp, ojciec modernizmu w sztukach plastycznych, zasiadł do stolika szachowego z nagą modelką. Zrozumiałe, że bohaterowie występujący w przedstawieniu zechcieli pójść tym śladem, choć nie miało to już tak zaskakującego sensu, jak w przypadku francuskiego artysty. Odgrzewane kotlety, ale jednak przypomnienie dzieła liczącego się w historii sztuki. Można wynieść coś ważnego ze spektaklu.
Joanna Tumiłowicz