Przegląd nowości

Byłem w szpitalu

Opublikowano: poniedziałek, 08, luty 2021 07:07

Moje dotychczasowe związki z medycyną to przede wszystkim felietony w „Gazecie Lekarskiej” i przyjaźnienie się z rodzinami lekarskimi Zagłębia, Wrocławia, Łodzi, Kotliny Kłodzkiej i Poznania, czyli miejsc, gdzie od lat żyję i pracuję. W ubiegły poniedziałek tuz przed godz. 2 w nocy obudził mnie narastający ból w klatce piersiowej promieniujący w kierunku szczęki i brody, na tyle silny i uporczywy, że postanowiłem działać. Otwarłem drzwi od domu na wypadek, gdyby się pogorszyło, co zapewne zwabiłoby ewentualnych spadkobierców. Wykręciłem 112 i już po kwadransie przyjechali dwaj ratownicy medyczni, sympatyczni i konkretni. Jeden spojrzawszy na regały biblioteczne spytał wprost, czy ja to wszystko przeczytałem. Gdy się dowiedział, że niektóre książki nawet kilkakrotnie, uznał mnie za pacjenta-żartownisia.

 

Po następnym kwadransie wylądowaliśmy w izbie przyjęć poznańskiego szpitala na Lutyckiej, gdzie – jak twierdzili moi ratownicy – jest najlepszy Oddział Kardiologii Inwazyjnej. Dotychczas w swych felietonach zajmowałem się intelektualnymi i uczuciowymi związkami sztuki z medycyną. Zebrał się tego pokaźny tomik, czekający właśnie na uzupełnienie i wydanie. Teraz stanąłem nagle oko w oko z medycyną praktyczną, którą postanowiłem się zająć, przeciwstawiając jej nie różne przejawy sztuki, a potrzeby swojego własnego grzesznego ciała.

 

Izba przyjęć to długi korytarz, pełen łóżek z oczekującymi pacjentami, jeszcze w ubraniach, w obuwiu i z tobołkami pełnymi różnych przedmiotów, w które przy wyjeździe wyposażyły nieszczęśników przerażone rodziny. Oczekiwanie trwało długo, chociaż nowych kandydatów nie przybywało (no, może kilka osób), a ja obserwowałem to wszystko leżąc na korytarzu od wpół do trzeciej nad ranem, aż do pory obiadowej.

 

Jako oczekujący podejrzewałem początkowo, że niektórzy ozdrowieńcy nie pozwalają zgonić się z łóżek, aby ustąpić miejsca następnym kandydatom na wyleczenie. Ale przyczyna była inna. Jaka ? – nie wnikam, bo tym niechże zajmą się specjaliści od organizacji jakże przeciążonej obecnie służby zdrowia. Przyglądając się temu z horyzontalnej pozycji odkryłem, że w lecznicy rządzą wcale nie managerowie, lekarze czy ordynatorzy. W sprawach organizacji pracy, porządku, dyscypliny i tego, co wolno, a co nie, decydujący głos mają… salowe. Jedna z nich, najbardziej energiczna i hałaśliwa zarzuciła mi, że to co pozostało po mnie w toalecie mogło się przyczynić do poślizgnięcia się jeszcze mniej sprawnego ode mnie towarzysza niedoli.


 

Była to nieprawda, co wielokrotnie oświadczyłem powołując się na świadków. Aby załagodzić gniew salowej, zacząłem tytułować ją per Pani Ordynator. Nie dostrzegając ironii nie wzbraniała się, a nawet wzmogła swe hałaśliwe funkcjonowanie.

 

Na Oddziale Kardiologii Inwazyjnej, gdzie wreszcie mnie umieszczono, tamtejsze salowe nie przerywając swych trudnych i pracochłonnych obowiązków, prowadziły intensywne życie towarzyskie, opowiadając sobie głośno przeróżne historie, zwierzając się, plotkując o osobach ze swego otoczenia, śmiejąc się i zabawiając beztrosko. Personel medyczny w kontaktach z pacjentami – zapewne dla złagodzenia swych czynności – posługiwał się bogatym zasobem zdrobnień typu tableteczki, kieliszeczki, temperaturka, waciki, katareczek, czkaweczka, a nawet coronawirusik.

 

Mimo tych egzotycznych obrazków ze szpitalnej codzienności trafiłem do bardzo dobrej lecznicy, której ordynator na mym chorym sercu wzorowo wykonał koronarografię, pytając mnie podczas zabiegu o zawód. Powiedziałem, że przez całe dorosłe życie byłem dyrektorem opery . – Ach to Pan? Wykrzyknął i mało nie przerwał operacji. I niech mi ktoś powie, że u nas w Poznaniu rozpoznawalne są tylko gwiazdy sceny i niektórzy koryfeusze polityki! Natomiast młody lekarz podczas USG pytający o to samo zwierzył mi się, że mieszkająca na Lido jego ciotka, którą przed dwoma lata odwiedził w Wenecji radziła mu, aby chcąc odpocząć od medycyny zapisał się w Poznaniu do jakiegoś kółka operowego.

 

– Jeżdżąc jakimś przyrządem po mojej klatce piersiowej, znalazł się pan właśnie w kółku operowym – wykrzyknąłem zbudowany powagą i umiejętnościami młodego medyka. Proszę pozdrowić ciocię i wręczyć jej mój tom felietonów, jak tylko przyjedzie do Poznania. – Niestety ciocia jest już stara i nie podróżuje. Skończyła właśnie 70 lat – wyznał ze smutkiem mój sympatyczny rozmówca. Ten utalentowany lekarz nie spojrzał zapewne na moje dane osobowe w kartotece. W ten sposób dowiedziałby się o ile wenecka ciocia jest młodsza od jego dzielnego i jakże ciągle młodego pacjenta.

 

Byłem w szpitalu … Oprócz pomocy medycznej wzbudziłem w sobie potrzebę bliższego przyjrzenia się pracy spotkanych tam ludzi. Ale jak to zrobić, skoro tak bardzo nie chciałbym chorować?

                                                                  Sławomir Pietras