Przegląd nowości

Czas odzyskany albo teraz wszyscy jesteśmy Ludwikami Bawarskimi

Opublikowano: poniedziałek, 02, listopad 2020 21:16

 

W sobotę 14 marca miało się odbyć transmitowane do kin, tradycyjne, sobotnie przedstawienie popołudniowe Holendra tułacza Richarda Wagnera w nowojorskiej Metropolitan Opera. Z powodu epidemii zostało ono odwołane, ale 10 marca miała miejsce próba i dzięki jej rejestracji udało się odzyskać czas i tamtą inscenizację w przeddzień Międzynarodowego Dnia Opery w krakowskim kinie Kijów, należącym do sieci Apollo film, na którego widowni zgromadziło się zaledwie kilkanaście osób.

 

Metropolitan Opera 727-1301

 

Uczestnicy pokazu mogli więc poczuć się niczym Ludwik II Bawarski, w obecności wyłącznie którego urządzano przedstawienia oper wspieranego przezeń Wagnera. François Girard, twórca nowojorskiej inscenizacji, największą inwencją wykazał się w mimicznym prologu, stanowiącym wizualizację uwertury.

 

Metropolitan Opera 727-1315

 

Na tle wyszukanej gry świateł (ich reżyseria spoczywała w rękach Davida Finna, a projekcje wideo pozostawały domeną Petera Flahertyego), po części imitującej morski żywioł, Senta, prawdopodobnie uosabiana przez tancerkę, a może nawet tancerza, pod przytłaczającym okiem „opaczności” konwulsyjnie miota się, ogarnięta pragnieniem misji wybawienia legendarnego Holendra. 

 


 

Wagnera zainspirować miał w tym względzie sztorm, którego osobiście doświadczył podczas powrotu z kontraktu w Rydze, a także opowiadanie Heinricha Heinego. W scenografii Johna Macfarlane’a dwa skrajne akty rozgrywają się na tle potężnego kadłuba statku, a środkowy pośród zwisających ze sznurowni lin, drapowanych na różne sposoby przez chórzystki,  i ze wspomnianym okiem w głębi.

 

Holender tulacz

 

W ujęciu współczesnych reżyserów przywołana bohaterka tworzy w swojej wyobraźni wysublimowany wizerunek tułacza, będącego bardziej projekcją jej marzeń i oczekiwań, który nie wytrzyma konfrontacji z jego autentyczną postacią, co w partyturze dokonuje się na tle przywołanego motywu z Purytanów Vincenza Belliniego, którego operami dyrygował Wagner podczas pobytu w Rydze. Po latach od prapremiery kompozytor nadał trzyaktowemu Holendrowi formę nieprzerwanego kontinuum muzyczno-scenicznego, tworząc rodzaj operowego seansu. Pod batutą Walerego Giergiewa dwa pierwsze akty toczyły się majestatycznie i nieśpiesznie. Zwłaszcza w uwerturze zabrakło mi szaleństwa „w uchu” jakie zazwyczaj wywiera to zdawałoby się nieokiełznane malarstwo dźwiękowe, do granic wykorzystującego możliwości kolorystyczne i wyrazowe instrumentarium ówczesnej orkiestry. Dopiero w trzecim akcie wykonanie nabrało skrzydeł jakby artyści przejęli się opinią autora w odniesieniu wszakże do Tristana i IzoldyTo będzie coś strasznego! Ten ostatni akt! Boję się, że opera będzie zabroniona – jedynie przeciętne przedstawienia mogą ją uratować! Całkiem dobre będą musiały przyprawiać ludzi o szaleństwo – nie mogę sobie tego inaczej wyobrazić – aż do tego musiałem doprowadzić! O biada!! (za: Zdzisław Jachimecki „Wagner”, Kraków 1958, s. 290). 

 


 

Również w przypadku odtwórców dwóch głównych partii męskich: Jewgienija Nikitina w tytułowej oraz Franza-Josefa Seliga jako Dalanda, ojca Senty, zabrakło mi przepastnej głębi brzmienia i ciemniejszego zabarwienia głosów, a także większej ich mocy i nośności. Trudno orzec, na ile zrzucić to można na karb próby, kiedy artyści nie dają wszystkiego z siebie, oszczędzając siły na właściwy spektakl? Nie można było tego powiedzieć o Anji Kampe w roli Senty, która wywarła na mnie największe wrażenie. Pięknem głosu, który, mimo wieloletniej kariery artystki, zachował dźwięczność i nad którym w pełni ona panuje. 

 

Holender tulacz,1901

 

Posiada on szlachetne i wyrównane brzmienie w obrębie całej tessytury partii. W żadnym momencie jej śpiew nie przybiera w najmniejszym stopniu śladów jakiejkolwiek forsowności, tak częstej w interpretacji muzyki Wagnera, zachwyca za to kulturą artykulacji i frazowania, a także ogólną muzykalnością. Wbrew librettu i w realiach omawianego wykonania o wiele bardziej godnym jej partnerem okazał się zakochany w niej myśliwy Eryk w wydaniu Siergieja Skorochodowa, swym występem  dostarczającego słuchaczom wiele satysfakcji, kiedy w pieśni z trzeciego aktu  jego tenor z naturalną swobodą otwierał się i wspinał ku górnemu rejestrowi bez oznak najmniejszego wysiłku. Mihoko Fujimura, doświadczona odtwórczyni repertuaru wagnerowskiego (zapamiętana przede wszystkim jako Fryka w Tetralogii na scenie festiwalowej w Bayreuth), przypomniała się tym razem w niewielkiej roli Mary, doglądającej dziewczęta przy kołowrotkach, których chór otwiera drugi akt (ustęp ten niewątpliwie zainspirował Moniuszkę w analogicznej scenie na początku trzeciego aktu Strasznego dworu). Z kolei David Portillo dał się poznać z korzystnej strony w epizodach ze Sternikiem. W sumie dobrze się stało, że choć w taki sposób udało się odzyskać włożony przez artystów wysiłek, który ostatecznie nie ujrzał świateł rampy w ramach publicznie prezentowanego spektaklu.

                                                            

                                                                           Lesław Czapliński