Czy musicalu Thrill me (Zachwycaj mnie) nie można by przerobić na coś bardziej „mazowieckiego”? Gdyby osadzić akcję wśród aktywistów mafii wołomińskiej lub pruszkowskiej sprawa wyglądałaby nadal wiarygodnie, a przy okazji wyszłyby lokalne smaczki. Rzecz dzieje się jednak w Chicago w latach 20, bo Mazowiecki Teatr Muzyczny im. Jana Kiepury uznał, że trzeba się trzymać amerykańskiego oryginału, choć w polskim tłumaczeniu Małgorzaty Lipskiej – nie wiadomo tylko czemu nie przetłumaczono także tytułu.
Dwaj młodzi ludzie pochodzący z zamożnych rodzin popełniają mniejsze i większe przestępstwa z nudów. Jeden jest prowodyrem a drugi całkowicie pod jego wpływem. Ten słabszy nie potrafi się sprzeciwić, nawet wtedy, gdy jego idol planuje bezsensowne morderstwo. Doszukiwanie się w tej historii głębszych myśli wydaje się nieporozumieniem, ale w takim pseudofilozoficznym psychologizującym sosie autentyczna kryminalna historia stała się tematem musicalu.
Dramaturgicznie opowieść Leopolda jest zaprezentowana akcją i śpiewem w sposób całkiem sensowny, rozterki bohaterów logicznie wypadają w ustach młodych wykonawców. Gdy są nałożone na akompaniament fortepianowy, stają się aktem artystycznym. Przedstawienie nie ma jednak żadnego morału, przysłowiowego „światełka w tunelu”. Sędzia, który po wielu latach chce jednego z zabójców wypuścić na wolność (drugiego zabili współwięźniowie) pragnie się tylko dowiedzieć dlaczego do zbrodni doszło i po to jest cała opowieść.
Skoro rozprawiliśmy się z warstwą treściowo – literacką, należy powiedzieć kilka słów o muzyce. Choć spektakl Thrill me zrobił karierę na świecie, nie wnosi do musicalowego dorobku muzycznego żadnej nowej wartości. Stephen Dolginoff z pewnością jest zdolnym autorem, bo jego dziełem jest zarówno scenariusz, libretto jak i warstwa muzyczna. Całość doczekała się już 200 produkcji w 22 krajach i była przetłumaczona na 14 języków. Ale nie dajmy się zwieść liczbom.
To jest produkt całkowicie pospolity w warstwie dźwiękowej, podobny do setek innych, zresztą wszystkie śpiewane sekwencje niewiele się różnią od siebie, co w sumie staje się monotonne. Szacunek budzi oczywiście zapał i dobre przygotowanie wykonawców. Maciej Pawlak – grający rolę Leopolda ubiegającego się o zwolnienie i współautor koncepcji scenicznej, tym się różni od swego partnera Marcina Januszkiewicza, że czasami zastępuje przy fortepianie bardzo sprawną Karinę Komendera.
Obaj panowie śpiewają czysto, swobodnie, bez manierycznych naleciałości. Jak to dziś się praktykuje w musicalach śpiewają (i mówią) do mikroportów, co niekiedy sprawia, że nie wiemy od którego z wykonawców pochodzi dana kwestia, bo głosy mają dosyć podobne. Myląca jest też bardziej miękka, liryczna tessitura Marcina Januszkiewicza, któremu przypadła akurat rola Loeba, zdemoralizowanego i pozbawionego całkiem sumienia „czarnego charakteru”.
Fortepian elektroniczny jest przy tym źle nagłośniony – basy dudnią zbyt mocno i niejednokrotnie zagłuszają wzmocnionych przecież wokalistów. Jak na teatr mający w nazwie przymiotnik „muzyczny”, to nienajlepszy wyznacznik poziomu. Natomiast strona teatralna spektaklu jest na wysokim poziomie wizualnym i technicznym.
Począwszy od plakatu autorstwa Andrzeja Pągowskiego, przez reżyserię Tadeusza Kabicza, po animacje na 16 monitorach, które w „rozpikslowanej” formie tworzą ruchomą dekorację i symboliczną tapetę dla opowieści Leonarda, mamy tu do czynienia z profesjonalizmem wysokiej próby.
Thrill me – Historia Leopolda i Loeba z pewnością nie nadaje się dla dzieci i młodzieży, chyba, że potraktujemy ją jako przestrogę i nakaz unikania kontaktów z obcymi. Warto również wziąć pod uwagę to, że historia dwóch młodych morderców wyrosła na amerykańskiej glebie, gdzie bezsensowne zbrodnie wynikają często z tłumionej frustracji oraz z powszechnej dostępności broni. Dziś kiedy cały świat poddaje się atakom strasznego wirusa sklepy z bronią w USA notują zwiększone obroty. Na nowe historie, analogiczne do opisanej w musicalu, niestety nie będzie trzeba długo czekać.
Joanna Tumiłowicz