Przegląd nowości

„Maria Stuarda“ w czasach zarazy

Opublikowano: poniedziałek, 26, październik 2020 07:16

Chciałoby się namówić którąś z polskich scen operowych do realizacji słynnego tryptyku królewskiego Gaetano Donizettiego Anna Bolena, Maria Stuarda, Robert Devereux. Powinno się mieć do tego śpiewaczkę formatu Marii Callas, którą w Polsce jest – powiedzmy – Joanna Woś. Przed kilkoma laty zaśpiewała wprawdzie w Łodzi i Poznaniu Marię Stuardę, ale o pozostałych członach cyklu nikt już nie pomyślał. Spektakl ten zaprezentowała w koprodukcji również Opera Śląska, mając wśród swych solistek Karinę Skrzeszewską, a obecnie również Gabrielę Gołaszewską, nie mówiąc już o Aleksandrze Kubas-Kruk z pobliskiego Wrocławia. Wszystkie dobrze dysponowane do wykonywania repertuaru bel canto.

 

Tymczasem ufając renomie teatru operowego w Zurychu udałem się na czele pokaźnej grupy entuzjastów pięknego śpiewu zrzeszonych w agencji Grand Tour, aby zobaczyć i usłyszeć tamtejszą realizację tego dzieła. W roli tytułowej wystąpiła Diana Damrau, wielka gwiazda operowa pierwszej ćwierci naszego stulecia, wybitna niemiecka interpretatorka – co rzadkie – włoskiego bel canto. Towarzyszyła jej w roli Królowej Elżbiety debiutująca w Zurychu gruzińska śpiewaczka Salome Jicia, mająca już za sobą sukcesy w Niemczech, Turcji, Włoszech, Rosji, Belgii, Anglii i podobno w Polsce.

Obu primadonnom towarzyszył młody włoski tenor Paolo Fanale (Roberto), którego pamiętam z Międzynarodowego Konkursu Giuseppe di Stefano w Trapani, gdzie zwyciężył w roku 2004 (a ja byłem tam jurorem) i od tego czasu trwa jego międzynarodowa kariera w repertuarze lirycznym. Tę doborową obsadę uzupełniali francuski bas Nicolas Testé (Talbot) i amerykański bas André Courville (Lord Cecil). 

 

Przepełniona widownia z twarzami zakrytymi „antywirusowymi” maseczkami cierpliwie oczekiwała rozpoczęcia opóźniającego się przedstawienia. Z niepokojem zaglądano do pustego orkiestronu, a naprzeciwko pulpitu dyrygenckiego ustawiono fortepian. Po wygaszeniu świateł zamiast uwertury przed kurtyną pojawił się średnio młody przystojny jegomość, który okazał się być intendentem Opernhausu i nazywa się Andreas Homoki. W kwiecistej eksplikacji wyjawił, że w myśl rygorystycznych przepisów antypandemicznych orkiestra może brać udział w przedstawieniu, ale musi się znajdować w osobnym – w tym przypadku oddalonym aż o 1 km od teatru – pomieszczeniu. Wszystko dobrze zorganizowano i przećwiczono – twierdził – ale aparatura przekaźnikowa nie zadziałała i katastrofa zawisła na włosku.


W tej sytuacji w ostatniej chwili sprowadzono pianistkę – korepetytorkę, która akompaniowała na próbach, publiczność przeproszono i hiszpański dyrygent Erique Mazzola z optymistyczną miną pojawił się przy pulpicie, witany złowrogim pomrukiem publiczności. No, to będziemy świadkami imprezy – pomyślałem – jakich wiele przed laty przeżywaliśmy u nas w ramach akcji „Opera przy świecach”, lub „Operomontaż z prelekcją”.

 

Już po pierwszych taktach musiałem zmienić zdanie. Młoda akompaniatorka wezwana w ostatniej chwili okazała się biegłą pianistką, bezbłędnie towarzyszącą śpiewakom, znającą dzieło Donizettiego perfekcyjnie, uważnie wpatrzona w dyrygenta.

 

Podczas wydłużającej się przerwy zastanawiałem się, czy mimo wszystko dyrekcja nie powinna zwrócić nam połowy ceny biletów, za które płaciliśmy – bagatela – po kilkaset franków. Ale przed rozpoczęciem drugiej części dyrektor Homoki znów pojawił się przed kurtyną. – On też lubi często i bez powodu przemawiać – pomyślałem, mając w pamięci oracje niektórych naszych „intendentów”. Trzymając w ręku bukiet kwiatów serdecznie podziękował pianistce za uratowanie pierwszej części spektaklu i tryumfalnie oznajmił, że awaria została usunięta, a orkiestra z instrumentami zasiadła przy pulpitach rozmieszczonych po 2 metry od siebie, w oddalonej od teatru o kilometr sali, co natychmiast uwiarygodniono, pokazując muzyków na rozpostartym przed kurtyną ekranie. 

 

Pianistka otrzymała rzęsistą owację (że też nie zapamiętałem jej nazwiska!), a zejściu ze sceny gadatliwego dyrektora towarzyszył akceptujący szmerek. Potem wszystko potoczyło się już idealnie. Mnie nie raziła nawet wielce statyczna reżyseria Davida Aldena, pomieszanie kostiumów z epoki z ubiorami współczesnymi i ledwie zarysowana symboliczna scenografia. Nad wszystkim tym królowało mistrzostwo wokalne oraz harmonia solistów i chóru z oddaloną przecież orkiestrą. Po spektaklu owacja trwała tak długo, że dyrygent zdążył pojawić się na scenie, dojechawszy lub dobiegłszy ten kilometr do teatru. 

 

Nasza wyprawa do Zurychu była udaną próbą przeżycia spektaklu operowego w czasach zarazy. Po powrocie, zamiast myśleć jak przetrwać pandemię nie przerywając grania, śpiewania i tańczenia, jesteśmy świadkami odwoływania, zamykania i likwidowania wszystkiego, co ma związek z kulturą i sztuką … Zgroza!

                                                                    Sławomir Pietras