Przegląd nowości

Niebiesko-żółty „Werther”

Opublikowano: poniedziałek, 19, październik 2020 18:28

Spektakl opery Julesa Masseneta w Operze Narodowej jest surowy i wysmakowany. Od samego początku emanuje skromnością wizualną, ale i wyrafinowaną symboliką. Taką koncepcję przyjęli przed ponad 20 laty reżyser Willy Decker i scenograf Wolfgang Gussmann. To co stworzyli odtworzono z pomocą Stefana Heinrichsa na warszawskiej scenie, chyba wiernie, jeśli sądzić po starych fotografiach. A więc po pierwsze nie odbywa się to na największej rozmiarami scenie w Europie, ale w pomniejszonej przestrzeni zupełnie innego teatru.

 

Werter 1

 

Na szczęście puste przestrzenie po bokach i na górze nie straszą otchłanią, są wysłonięte. Po drugie mamy na pierwszym planie symboliczną pustkę trzech trapezoidalnych ścian, gdzie stoi kilka prostych krzeseł. To symbolizuje zarówno dom rodzinny Charlotty, jak później dom Alberta i Charlotty.

 

 Werter 2

 

Na drugim planie za nieustannie odsuwaną i zasuwaną ścianą otwiera się inny świat. To sfera upostaciowana jakby na zarys kuli ziemskiej z łukowato zakrzywionym horyzontem, sfera marzeń, myśli, symboli, wolności, rozkwitającej miłości, ale i bezdennej rozpaczy i śmierci. Tutaj czasami świeci słońce i jest ciepło, ale pod koniec już tylko pada śnieg i wieje mrozem. Jest wreszcie inscenizacja Werthera z powieści Goethego, który występuje tutaj jako Werther okazją do gry kilkoma kolorami, pojawiają się one głównie w tym „innym świecie” na zmianę, jest więc tam soczysta żółcień i wyciszony kolor niebieski, barwy niejako przeciwstawne. Pojawiają się one nieprzypadkowo, bo jak wyjaśnia Marcin Gmys w ciekawym eseju wydrukowanym w programie, to były kolory dominujące w opisach głównego bohatera w powieści Cierpienia młodego Wertera. 


Przylgnęły one tak mocno do wyobraźni ówczesnych czytelników, że romantyczna młodzież przełomu XVIII i XIX wieku w Niemczech uznała je za swoje i tak się ubierała. Kroniki mówią też, że wśród tej populacji szerzył się niepokojący zwyczaj samobójstw na skutek nieszczęśliwej, nieodwzajemnionej lub zakazanej miłości. Fakt ten zresztą zapłodnił w czasach zupełnie współczesnych Cezarego Tomaszewskiego autora dramatu Instytut Goethego pokazywanego w ramach Warszawskich Spotkań Teatralnych.

 

Werter 3

 

Historia młodego Wertera powtórzyła się wtedy jako farsa. Charakterystyczną ciekawostką wizualną inscenizacji Deckera były jeszcze dwie postacie „przyjaciół domu” Schmidta i Johanna, skrajnie odmienne co do wzrostu (wysoki i niski), ale niemal identyczne w charakteryzacji i ruchach, które niczym papierowe marionetki z chińskiego teatru cieni zwiastują lub komentują różne dramatyczne wydarzenia.

 

 Werter 4

 

Trudno powiedzieć czy jest to oryginalny pomysł niemieckiego reżysera, czy zapożyczenie z teatru Kantora albo Janusza Wiśniewskiego. Sugerować mogą to także dwie albo trzy scenki zatrzymane w ruchu, jakby ze starego fotoplastykonu. I to właściwie wszystko, co się tyczy inscenizacji. W sferze muzyki warto zwrócić uwagę na wysoki poziom orkiestry pod dyrekcją nowego szefa muzycznego TW-ON Patricka Fournilliera, dla którego Massenetowski Werther jest pierwszą pracą na warszawskiej scenie. Dobrze to rokuje na przyszłość. Śpiewany jest ten spektakl również bardzo dobrze, wymienić tutaj trzeba uwidocznioną w programie wśród realizatorów Izabelę Kłosińską – dyrektorkę ds. obsad. W roli tytułowej wystąpił w pierwszych spektaklach renomowany Piotr Beczała, więc o tę kreację jestem spokojna. 


Oglądałam przedstawienie z udziałem zaangażowanego do kolejnych edycji Leonardo Caimi i wystarczy powiedzieć, iż nie był to Beczała, choć całość trudnej i dużej roli wykonał od początku do końca, był słyszalny i wyrazisty. Jednak wysokie tony nie były jego mocną stroną. Bardzo dobrze zaprezentowała się Iryna Zhytynska w roli Charlotty, wizualnie szara, jak jej kostium, ale w głosie w wielu chwilach balansująca na granicy dramatyzmu.

 

Werter 5

 

Miała wyrażać tłumiony przez obyczaj żar miłosny, była więc chłodna, jej partia rzadko przybierała liryczną miękkość, co dobrze oddawało skrywane uczucia. Nie zawiódł jej sceniczny narzeczony, a później mąż Albert kreowany perfekcyjnie przez odmienionego wizualnie Stanisława Kuflyuka – co ciekawe, oboje z Iryną Zhytynską pochodzą z tego samego miasta na Ukrainie.

 

 Werter 6

 

On scenicznie wyrażał wszystko to co przyzwoity małżonek tego czasu powinien reprezentować. Bardzo korzystnie spisali się odtwórcy ról pobocznych, również dobrani ze znawstwem i uzupełniający naszą wiedzę o dobrych polskich wokalistach. Myślę tu o Sophie, młodszej siostrze Charlotty w wykonaniu Sylwii Olszyńskiej i o ojcu obu dziewcząt Jerzym Butrynie, bardzo przyzwoicie prowadzącym swój niski głos. I wreszcie w role wspomnianych już „kartonikowych" postaci Schmidta i Johanna wcielili się dwaj młodzi adepci sztuki wokalnej, dobry bas Johann czyli Jasin Rammal-Rykała i bardzo charakterystycznie, wręcz karykaturalnie śpiewający tenor – Jacek Ornafa, jeszcze student III roku warszawskiego Uniwersytetu Muzycznego. W tym zespole Werther zabrzmiał soczyście i przekonująco, stał się solidną, choć efemeryczną pozycją w repertuarze warszawskiej sceny.

                                                                   Joanna Tumiłowicz