Przegląd nowości

Odeszła Ewa Demarczyk. Reszta jest milczeniem

Opublikowano: poniedziałek, 31, sierpień 2020 16:58

Na pasku telewizyjnym przyszła ta wiadomość, a zaraz po tym TVP Kultura zapowiedziała, że wieczorem wyemituje jej recital z 1980 roku. Wciśnięty w fotel patrzyłem na nią jak zawsze oniemiały i słuchałem Tomaszowa, Groszków, Na moście w Avignon, Cyganki, Hercowicza, Rebeki, Grande Valce Brillante, Pejzażu… Jak zawsze pojawiała się w smudze reflektora, zaśpiewała i znikała, nieodmiennie w luźnej, długiej, czarnej scenicznej sutannie, z krótko obciętymi włosami, choć wolałem ją, gdy miała dłuższe… 

 

Żuk Opalski napisał kiedyś, że „określenie jej koncertów mianem recitalu piosenkarskiego, czy nawet pieśniarskiego jest zubożeniem tej twórczości. Taka klasyfikacja staje się zaledwie niezdarnym wtłoczeniem fascynującego zjawiska w ciasne gatunkowe ramy”. Miał rację. Porównywania do Juliette Greco, lub Edith Piaff były równie nietrafne, jak doszukiwanie się ekspresji legendarnej Sarah Bernhardt, fenomenu Ireny Eichlerówny, czy energetyczności Krystyny Jandy, bo takie porównania mieliśmy pod ręką. 

 

Uzbrojona w średnią szkołę muzyczną (fortepian), krakowską szkołę teatralną, poezję Baczyńskiego, Tuwima, Leśmiana, Goethego, czy Mandelsztama oraz muzykę Koniecznego i Zaryckiego, wychodziła na scenę bez gestu, posągowa, monumentalna, wyraziście interpretując tekst z perfekcyjną artykulacją, głosem wywierającym tak silne wrażenie, że nie wiadomo było skąd pochodzi i jak się wydobywa. Kiedyś zapytałem ją, dlaczego nie chodzi – wzorem innych gwiazd estrady – na lekcje do jakiejś renomowanej profesorki np. Wandy Wermińskiej. Kazała sobie o niej opowiedzieć, a potem zaśmiewała się wielokrotnie z anegdot o tej niezwykłej „figura teatrale”. Ale tylko tyle.

 

Byliśmy kiedyś w Zakopanem, obwieszonym afiszami o występach Violetty Villas. Dała się namówić na wizytę w Morskim Oku, gdzie po długim oczekiwaniu (Ewie też to się zdarzało!) rozpoczął się recital Violetty, która nie tylko śpiewała, ale ze sceny rozmawiała z publicznością, opowiadała różne rzeczy, modliła się, a nawet płakała. Zobaczywszy siedzącą w rzędach Ewę wygłosiła kwiecistą laudację z której wynikało, że na estradzie liczą się tylko one dwie. Ale Demarczyk powinna się częściej przebierać, mieć fryzurę całą w lokach i zgłębiać interpretację rodzajem tańca, słusznie zwanym ruchem scenicznym. Nie dosłuchawszy tego do końca, uciekliśmy w popłochu… Ewa nie bardzo interesowała się, a zwłaszcza identyfikowała z towarzystwem estradowym. Często z szacunkiem i sympatią mówiła tylko o Fryderyce Elkanie żałując, że z jakiś przyczyn ta utalentowana artystka definitywnie opuściła Polskę. 


 

Często mylnie podaje się, że debiut Ewy Demarczyk odbył się w Piwnicy pod Baranami. Jestem skromnym dowodem tej nieścisłości. W roku 1962 studiując w Krakowie na Wydziale Prawa, słyszałem ją w programie studenckiego kabaretu „Cyrulik”, chyba gdzieś na Grzegórzkach. Wkrótce znaleźli ją tam Skrzynecki i Konieczny, zapraszając do Piwnicy. Zygmunt zaczął tworzyć jej repertuar, zaprzyjaźnili się, a pies Ewy kiedyś w proteście przeciwko umizgom lekko zawianego Koniecznego, odgryzł mu kawałek nosa. Ale krakowscy chirurdzy natychmiast to przyszyli i do dziś wszystko jest w porządku.

 

Po fascynującym dziesięcioleciu w Piwnicy, zaczęło Ewie robić się ciasno. Nie z powodu rozwijającej się międzynarodowej kariery. Gdziekolwiek się pojawiła – a występowała niemal na całym świecie –  wywoływała entuzjazm, mimo barier językowych i odważnie preferowanego polskiego repertuaru (trochę też hiszpańskiego, francuskiego, rosyjskiego i folkloru żydowskiego).

 

Mając dystans do tych sukcesów skwapliwie wracała do swego Krakowa, gdzie powoli stawała się rodzajem Wieży Mariackiej, Lajkonika, zakola Wisły, odpowiednikiem wielkości Matejki, Mrożka i Pendereckiego oraz pewnej znanej pianistki, która oburzona kompletnie wyprzedanymi występami Demarczyk w Sali Filharmonii, osobiście zrywała rozklejone po mieście afisze.

 

Z czasem jej wierność temu miastu zaczęła odwracać się przeciwko niej. Przestańmy rozprawiać o trudnym charakterze, bezkompromisowości, uporze i konfliktach. Analizowanie jej nieuchwytnego fenomenu jest na przyszłość zadaniem nas wszystkich, obecnie stojących w rozpaczy nad jej grobem. Dwukrotnie udało mi się ją namówić na choreograficzne interpretacje swego repertuaru. Dokonał tego Przemysław Sokólski w Teatrze Wielkim w Łodzi (1983) i Marek Różycki w Teatrze Wielkim w Poznaniu (2005). Jej recital 8 listopada 1999 u nas Pod Pegazem okazał się definitywnym rozstaniem z czynnym trwaniem w swej sztuce, a zarazem bolesnym zerwaniem wszelkich więzi, kontaktów i relacji z nami wszystkimi.

 

Dwukrotnie stałem się wirtualnym wdowcem w dziedzinie, dla której pracuję i którą kocham. W roku 1977 – po Marii Callas i w roku 2020 – po Ewie Demarczyk. Reszta jest milczeniem.

                                                                   

                                                                       Sławomir Pietras