Przegląd nowości

Ojciec i syn: Krzysztof i Jakub Jakowiczowie

Opublikowano: poniedziałek, 24, sierpień 2020 22:04

Był tak zatytułowany film Aleksandra Sokurowa o mocno dwuznacznej relacji pomiędzy ojcem i synem. W tym przypadku jest ona jednoznaczna – życie dla muzyki, a co za tym idzie i więź Mistrz – Adept, skoro ojciec był pierwszym nauczycielem syna w tej dyscyplinie. Osobiście nie od razu doceniłem artyzm Krzysztofa Jakowicza. Pamiętam jak niegdyś zdegustowany wykonaniem któregoś z koncertów Mozarta wyszedłem, gdy skrzypek zdecydował się na bis, co w tamtych okolicznościach uznałem za przesadę.

 

Jakowicz Krzysztof 340-163

 

A potem stopniowo, coraz bardziej ulegałem jego sztuce, w której nie ma nic z pretensjonalności i zewnętrznej efektowności, dążenia do powierzchownego popisu, a za to daje znać o sobie pełne oddanie muzyce, jej potrzebom podporządkowujące posiadane umiejętności. Tak było na przykład podczas łańcuckiego recitalu z kompletem Sonat Partit Bacha, stanowiących najwyższy probierz nie tylko wiolinistycznego kunsztu, ale i muzycznej dojrzałości.

 

Jakowicz Krzysztof 340-170a

 

Program występu skrzypków w zborze koncertowym św. Marcina w ramach XLV Festiwalu „Muzyka w starym Krakowie” był bardzo urozmaicony, żeby nie powiedzieć, iż nieco eklektyczny. A zatem obok barokowej polifonii, romantyczna wirtuozeria oraz neoklasyczna żywiołowość, a po środku klasyczne piękno trzech fragmentów z Czarodziejskiego fletu Mozarta w opracowaniu Gerharda Brauna, osnutych wokół fanfaronady Papagena z jego pierwszej arii, poddawanego próbom Tamina, prowadzonego dźwiękiem tytułowego instrumentu, oraz zaczarowania groźnego Monostatosa i jego świty za pomocą cudownych cymbałów.

 


 

Mnie jednak na ich recital znęciły przede wszystkim Duety Beli Bartóka (wybór dziewięciu z cyklu czterdziestu czterech), kiedyś już słuchane w błyskotliwym ujęciu Nigela Kennedyego i Wiesława Kwaśnego, z tym pierwszym bawiącym się odczytywaniem ich węgierskich tytułów. Nie zawiodłem się i tym razem, choć te miniatury, mające swe korzenie w muzyce ludowej i jej archaiczności, wskutek zestawienia wydały się dość uładzone i pozbawione pierwotnej surowości. Zagrano je bowiem po drapieżnej brzmieniowo Sonacie Aleksandra Tansmana, w której klasyczna forma przegląda się jakby w krzywym zwierciadle nowoczesnej harmoniki z przewagą dysonansowości. Skrajne Allegro con moto Finale, zredukowane zostały do pierwiastka czysto motorycznego, a więc apologii ruchu zgodnie z oznaczeniem pierwszego ogniwa, co z zacięciem wydobyli obydwaj muzycy, podobnie jak pizzicatową kapryśność środkowego Scherza.

 

Jakub Jakowicz

 

Nawet Lento cantabile czy Aria dalekie są od sugerowanego określeniami liryzmu, drażniąc nowoczesną szorstkością. Pod względem ciężaru gatunkowego utwór ten okazał się jądrem całego występu duetu Jakowiczów. A wszystko zaczęło się od Sonaty w kanonie Georga Philippa Telemanna, pozornie prostej, w której głosy prowadzone są imitacyjnie, ale od czasu do czasu schodzą się unisono, by znowu kroczyć po sobie w pewnym odstępie jakby w warstwie narracyjnej oddając zmienność układających się pomiędzy nimi relacji. Okazją do zaprezentowania technicznych umiejętności obydwu artystów stały się dwie sonaty Antonia Vivaldiego: G-dur F-dur, w których dwa instrumenty do pewnego stopnia prowadzą pomiędzy sobą rywalizację, oraz trzy Kaprysy z opusu 18 Henryka Wieniawskiego, w których na pierwszy plan wysuwa się pierwiastek wirtuozowskiego popisu. Na bis do głosu powrócił liryzm romansu Aleksandra Dargomyżskiego Mnie smutno, ponieważ, pierwotnie do słów Michaiła Lermontowa w opracowaniu A. Kindingera, a rozstano się z publicznością w rytmie Kujawiaka Grażyny Bacewicz. Jak dźwięk fletu Tamina poskramiał żywioły i dzikie bestie, tak w brzmienie skrzypiec obydwu Jakowiczów zasłuchało się najmłodsze z ich rodu, zapominając o prawach swego wieku i dając tym być może rękojmię, że kiedyś dołączy do dziadka i ojca, tworząc rodzinne trio?... 

                                                                    Lesław Czapliński