Niedawno pożegnaliśmy wspaniałego artystę Andrzeja Saciuka. Odszedł doskonały śpiewak, rewelacyjny bas dysponujący wyjątkowym głosem, świetną, klasyczną techniką wokalną i ogromnym talentem aktorskim. Przeżył 87 lat, więc ostatnio zajmował się pedagogiką wokalną, a jego wielkie sukcesy sceniczne zakończyły się jakieś dwie dekady temu.
Stosunkowo niewiele się o nim mówiło w Polsce, bo zanim osiadł w Łodzi długo pomieszkiwał i występował w Niemczech, a na naszych scenach pojawiał się wtedy incydentalnie. Działał też jakby w cieniu starszego o 11 lat Bernarda Ładysza, którego charakterystyczny, nie dający się z niczym porównać głos i niemożliwa do podrobienia wileńska wymowa oraz bujny charakter stworzyły prawdziwą legendę. Saciuk, choć w wymiernych parametrach swego wokalu być może nawet doskonalszy od Ładysza, legendy nie posiadał zaś dzisiejsze młode pokolenie melomanów oraz znakomitych artystów opery pamięta go raczej jako pedagoga.
Taki jest więc okazjonalny, stworzony „ku pamięci” film został zaprezentowany na portalu youtube przez Teatr Wielki w Łodzi. Chwała łódzkiej scenie, że jako jedyna poświęciła w trudnym czasie pandemii 11 minut na serię wspomnień o Mistrzu Saciuku. Bo niby kto miałby to zrobić? Wszak Andrzej Saciuk swoim głosem i nieodpartą charyzmą uświetniał otwarcie łódzkiej sceny operowej... czterokrotnie!.
Pierwszy raz w 1954 partią Skołuby inaugurował powstanie Opery Łódzkiej, a 12 lat później występował w trzech odbywających się dzień po dniu premierach otwierających Teatr Wielki w Łodzi. Wiemy, że dokumentowanie i zachwyty na temat muzyków, którzy zeszli ze sceny, a tym bardziej odeszli ze świata żywych, nie jest naszą specjalnością. Doskonale to rozumie „dyrektor wszystkich dyrektorów” Sławomir Pietras, pojawiający się na początku filmu, który już wcześniej poświęcił naszym byłym znakomitościom operowym i baletowym miliony słów w swoich felietonach i innych publicznych elukubracjach.
Do tego typu wystąpień należy niestety film pt. Andrzej Saciuk – der Schwarze Bass. To dosyć drętwa wiązanka gadających głów, w której wiele osób, znanych ze sceny operowej, powtarza niemal to samo.
Wspomina używając standardowych określeń zalety Saciuka jako człowieka, starszego kolegi i z potoku superlatywów do zapamiętania jest może tylko kilka zdań np. to, że swoich studentów raczył własnoręcznie przygotowanymi daniami (szpinak z czosnkiem i oliwą), że za udane ćwiczenia głosowe „płacił” monetami groszowymi, i że pytał, czy śpiewak czuje swoje stopy. A w końcu o zmarłym artyście mówią najlepsi z najlepszych – m.in. Andrzej Dobber, Tomasz i Łukasz Konieczni, Teresa Żylis-Gara, Dariusz Stachura, Delfina Ambroziak. Są jeszcze wypowiedzi w języku niemieckim i angielskim, także niewiele znaczące. Największą słabością filmu jest brak w nim Andrzeja Saciuka.
Pojawia się kilka czarno-białych fotosów z jego wczesnych kreacji operowych, widzimy nawet króciutkie fragmenty filmowe, tyle, że bez dźwięku, bez jego idealnie brzmiącego głosu. Musimy wierzyć „na słowo", jakiej klasy śpiewakiem był Andrzej Saciuk, bo w samej końcówce słyszymy tylko kilkanaście taktów z pieśni Stanisława Moniuszki Dziad i baba w wykonaniu 80-latka, który już lekko niedociąga. I tutaj rodzi się smutna refleksja.
Gdzie są nagrania, nie tylko audio, ale także wideo z dawniejszych produkcji naszych mistrzów? Dlaczego tak rzadko telewizja i film polski pojawiały się ze swoimi kamerami na przedstawieniach operowych? Czy nie powinniśmy wprowadzić dawnych bohaterów estrad koncertowych i scen operowych do programów wychowania muzycznego w szkołach? Dariusz Stachura, nowopowołany dyrektor Teatru Wielkiego w Łodzi mówi o Saciuku – polski Szalapin. Pięknie, ale jak wiele jest w Polsce osób, którym nazwisko Szalapin dzisiaj coś mówi?
Joanna Tumiłowicz