Należał do wybitnych mistrzów batuty i sławnych pedagogów dyrygentury. Prowadził kursy mistrzowskie w Salzburgu, Monte Carlo, Meksyku. Dla mnie, wówczas stojącej na początku drogi w zawodzie dyrygenta, wydawał się odległą, jaśniejącą gwiazdą. W owych PRL-owskich czasach nawet nie marzyłam, że los da mi szansę poznać Igora Markevitcha i należeć do grupy Jego uczniów.
Ta wspaniała znajomość zaczęła się w roku 1975 na Międzynarodowym Seminarium Muzycznym w Weimarze (wówczas Niemiecka Republika Demokratyczna), będącym Mekką młodych muzyków, dla których wyjazd poza żelazną kurtynę był bardzo trudny, prawie niemożliwy. Nazwisko maestro Markevitcha przyciągnęło do Weimaru ponad stu młodych dyrygentów z całego świata.
Wszyscy mieli wcześniej podane tytuły utworów, które należało opanować na pamięć. Pozycją „obowiązkową” były „Wariacje na temat Haydna” Johannesa Brahmsa, dzieło idealnie nadające się do pracy nad różnorodnymi problemami technicznymi i interpretacyjnymi – każda z wariacji stanowiła oddzielne studium zasad dyrygentury. Igor Markevitch, przybyły w otoczeniu świty asystentów, swoim światowym sposobem bycia i uprzejmym, lecz zdystansowanym zachowaniem wzbudzał respekt i poważanie. Uczestnikom podpowiedziano, że należy zwracać się do niego francuskim odpowiednikiem „maestro” – „Maître”. Młodzieńczo zafascynowani jego niezwykłą osobowością i pełni zapału pracowaliśmy całymi dniami.
Wśród zajęć prowadzonych początkowo przez asystentów były wykłady teoretyczne i analiza partytur, równolegle specjalne ćwiczenia fizyczne oparte na metodzie Mosze Feldenkreisa służące koordynacji nie tylko ruchów rąk, ale także oczu i głowy, rozluźnieniu mięśni całego ciała i regulacji oddechu. Wreszcie zajęcia z samym Mistrzem, w wielkiej, pustej sali szkoły muzycznej w Weimarze. Polegały one najpierw na równoczesnym dyrygowaniu utworu przez całą grupę uczestników - bez orkiestry, czy fortepianu, w całkowitej ciszy i skupieniu.
Często leżeliśmy przy tym wszyscy na podłodze, a wyimaginowana orkiestra znajdowała się na suficie. Markevitch uważał, że wówczas można mieć pełną kontrolę nad ciałem i nad wykonywanymi gestami, bez niepotrzebnych spięć i przyruchów. Bywało też tak, że jedna osoba dyrygowała, a wszyscy stojąc w wielkim kręgu śledzili w wyobraźni przebieg utworu.
Maître w jakimś momencie wskazywał następną osobę, aby kontynuowała. Trzeba było wielkiego skupienia i znajomości partytury, aby „nie pogubić się”. Taki sposób nauki, uruchamiający w najwyższym stopniu wyobraźnię i opanowanie ciała, był charakterystyczny dla metody pedagogicznej Markevitcha. Był on zwolennikiem tradycyjnej, być może teraz trochę „staromodnej” techniki dyrygenckiej: oszczędnej, a przy tym klarownej i bardzo precyzyjnej. Podstawą było nadawanie prawą ręką pulsu, a lewa - niezależna wskazywała dynamikę, wejścia instrumentów i frazowanie. Równoległe prowadzenie rąk stosowane było jedynie w momentach muzycznych kulminacji.
Maître uważał, że każdy gest dyrygenta powinien być wcześniej przemyślany, niedozwolone było przesadne okazywanie emocji, niekontrolowana mimika, czy kabotyńskie „popisywanie się” przed muzykami i publicznością. Ciało musiało być spokojne, bez żadnych zbędnych ruchów – przysiadów, kołysania itp. Spacerowanie po podium podczas dyrygowania – wykluczone. Słynne na kursie i zabawne zarazem było obrysowywanie stóp adepta kredową linią, której nie wolno było przekraczać.
Te pozornie suche i sformalizowane zasady stanowiły bazę do przekazywania orkiestrze ogromnej ilości szczegółów dzieła i niuansów muzycznych. Samo pokazanie frazowania za pomocą lewej ręki, przy uwzględnieniu ruchów smyczka, oddechu, odzwierciedlanie w geście akcentów i artykulacji legato i staccato, płynność ruchu w skomplikowanych rytmach, długa, wielotaktowa fraza - to była ta „wyższa szkoła jazdy”, która ukazywała zupełnie inne horyzonty w dyrygowaniu. Sam Mistrz, stosując ów rodzaj techniki był niezrównanym interpretatorem z jednej strony muzyki XX wieku, jak Strawiński, czy Szostakowicz, z drugiej zaś wielkiej rosyjskiej romantyki - nieprzerysowanej emocjonalnie, pełnej subtelnego frazowania, precyzji i przejrzystości.
Następny etap pracy na Seminarium w Weimarze stanowiła praca z orkiestrą Filharmonii w Jenie. I znów – jedna osoba prowadziła orkiestrę, pozostali zaś stojąc tyralierą dyrygowali „na sucho”. Za bardzo ważny uważał Markevitch kontakt wzrokowy dyrygenta z muzykami, sugerował dlatego rezygnację z noszenia okularów podczas prób. Każdemu wskazaniu wejścia musiało towarzyszyć spojrzenie.
Muzycy orkiestrowi zaś byli na próbach proszeni o „niepomaganie” i adeptom: nietrzymanie samodzielnie pulsu, niegranie swoich fraz, jeśli młody dyrygent nie wskazywał odpowiednich wejść. Sam Maître od czasu do czasu wchodził na podium pokazując praktycznie, czego oczekuje od kursantów.
Paradoksalnie pomimo ograniczonych i pozornie prostych gestów, w dyrygowaniu Markevitcha czuło się ogromną dynamikę i artystyczny temperament. Jego sposób frazowania, jego nadawanie pulsu orkiestrze było niezrównane. Niewątpliwie w grę wchodziła tu jego artystyczna osobowość, nie do naśladowania. Ukoronowaniem Seminarium w Weimarze był uroczysty koncert najlepszych spośród setki uczestników, wybranych przez Mistrza. Miałam zaszczyt dyrygować Scherzem z IV Symfonii Beethovena. Zainspirowana i napełniona muzyką wróciłam do Bytomia i jesienią rozpoczęłam drugi rok pracy zawodowej w Operze Śląskiej – na stanowisku korepetytora solistów i asystenta. Niespodziewanie zimą dotarł do mnie list z Francji adresowany odręcznie „na chybił trafił” Agnieszka Kreiner – Orchestre Symphonique de Krakow, Pologne.
Bardzo szczęśliwym zbiegiem okoliczności, dzięki wspólnym znajomym, list ten nie został wyrzucony do kosza i odnalazł mnie w Operze Bytomskiej. Nadawcą był sam Igor Markevitch, a w kopercie było zaproszenie do jego rezydencji na Lazurowym Wybrzeżu na miesięczny pobyt połączony z dalszą nauką dyrygowania – wszystko na koszt Mistrza. Realizacja tej wspaniałej, artystycznej przygody wymagała pokonania wielu trudności formalnych.
W owych czasach wyjazd na tzw. „zachód” wymagał paszportu, wizy, a przede wszystkim potwierdzonego notarialnie zaproszenia. To wszystko było mało zrozumiałe dla Mistrza, a trzeba pamiętać, że komunikacja możliwa była przede wszystkim korespondencyjnie i telegraficznie…. W końcu udało się i w małej francuskiej miejscowości Saint-Cezaire, położonej w górach niedaleko Cannes spędziłam cztery cudowne tygodnie. Sam dom był wspaniale położony w górach nieopodal Lazurowego Wybrzeża, jego średniowieczne mury zostały zaadaptowane na luksusową rezydencję z tarasami i nieopodal śródziemnomorskim oliwkowym sadem i basenem kąpielowym.
Pokoje zaprojektowane przez architekta w kolorach jesieni, stylowe meble, czy domowe obyczaje – wspólne obiady i eleganckie kolacje serwowane przez lokaja w białych rękawiczkach - wszystko to wzbudzało podziw i zarazem onieśmielało osobę wychowaną w PRL-owskich, skromnych warunkach. Pokoje wypełnione były cennymi obrazami, książkami, a przede wszystkim pamiątkami i prezentami od wybitnych ludzi – znajomych i przyjaciół Mistrza.
Wśród nich fotografie i portrety Diagilewa, Niżyńskiego, Strawińskiego, Nadii Boulanger, Beli Bartoka, rysunki Jeana Cocteau, Wilhelma Furtwänglera, Leonarda Bernsteina. Ogromna biblioteka zawierała setki partytur i ogromną ilość płyt, wśród nich dziesiątki winyli nagranych przez Markevitcha z orkiestrami całego świata. W domu brakowało jedynie… telewizora. Gospodarz – surowy, wymagający i raczej nieprzystępny na kursie w Weimarze, przy bliższym poznaniu okazał się serdeczny, ciepły i życzliwy, aczkolwiek niepozbawiony apodyktyczności.
Mieszkańcami domu byli, prócz mnie, Oleg – syn Markevitcha, dziś znany dyrygent Oleg Caetani i Gerhard Markson – uczeń i asystent Mistrza. Atmosfera domu była niezwykle bezpośrednia i przyjazna, choć nastawiona na twórczą i intensywną pracę. Lekcje odbywały się codziennie po południu w gabinecie Mistrza. Spotkania w tak kameralnym gronie, różniły się od lekcji na kursie w Weimarze.
Miały w sobie coś z tajemnego muzycznego obrzędu, wnikania w coraz głębsze pokłady muzycznej wiedzy. Takt po takcie analizowaliśmy partyturę „Morza” Debussy’ego, a Markevitch odkrywał przed nami nieznane szczegóły i niuanse dzieła, których istnienia nie potrafiliśmy zauważyć wcześniej. Właśnie ta sztuka i sposób dogłębnego dostrzegania w partyturze szczegółów, logiki dzieła, przebiegu fraz, niuansów, konstrukcji utworu i rozumienia intencji kompozytora była najcenniejszą wiedzą zdobytą w Saint-Cezaire.
Pracowaliśmy także nad techniką manualną: uniezależnieniem ruchów obu rąk i kontrolowanym spowolnieniem oddechu. Szczególnie ciekawe były też ćwiczenia oczu, umiejętność powolnego i zarazem płynnego przenoszenia wzroku, czego opanowanie nie okazało się wcale łatwe. Świadomy kontakt wzrokowy z orkiestrą były dla Markevitcha bardzo ważne. Wieczorami wspólnie słuchaliśmy muzyki z płyt. Markevitch osobiście proponował repertuar; Pamiętam swój zachwyt nad nieznanymi mi wcześniej zarzuelami, czyli hiszpańskimi operetkami, które Markevitch nagrał będąc szefem Orquesta de La RTVE w Madrycie.
W pamięci pozostała mi też „Historia żołnierza” Strawińskiego w niezrównanym wykonaniu Jeana Cocteau i Petera Ustinova, pod dyrekcją Markevitcha Egzemplarz tej płyty z dedykacją Mistrza otrzymałam w prezencie na pamiątkę pobytu w Saint-Cezaire. Prócz słuchania muzyki prowadziliśmy rozmowy istotne i słuchaliśmy opowieści Mistrza o jego doświadczeniach w pracy z orkiestrami wszystkich kontynentów. wspomnień poważnych i zabawnych o wybitnych znajomych artystach. Choć do codziennych lekcji dyrygowania trzeba było się solidnie przygotowywać, nie brakowało też zajęć wakacyjnych – pływania, gry w tenisa stołowego, wspólnych wypadów. Maître uwielbiał proste rozrywki, wspierał też lokalne muzyczne wydarzenia.
Jeździliśmy więc do pobliskiego Cannes na pokazy fajerwerków, czy do cyrku, uczestniczyliśmy w okolicznych plenerowych koncertach i festiwalach. Wyprawy te miały zawsze w sobie trochę adrenaliny, gdy Maestro wieczorem po zakropionej winem kolacji siadał za kierownicą swego BMW i drogę powrotną do Saint-Cezaire po krętych i wąskich drogach odbywał w szaleńczym tempie, przejeżdżając liczne jednopasmowe tunele, swoje pierwszeństwo obwieszczając jedynie długim klaksonem… Pobyt w Saint-Cézaire pozwolił mi nieco bliżej poznać Mistrza, jego wysoki intelekt i rozległą wiedzę oraz niezwykłą, fascynującą, pełną sprzeczności i skomplikowaną osobowość. Nie potrzebował on zachowywać się ekscentrycznie, popisywać. On po prostu taki BYŁ. Wracałam z jednoczesnym poczuciem smutku i radości, że przeżyłam jeden z najwspanialszych okresów w moim życiu. Nawiązana tego lata znajomość z Igorem Markevitchem przetrwała przez lata w stałej, serdecznej korespondencji. Osobiście miałam okazję spotkać się z Igorem Markevitchem jeszcze dwukrotnie.
W roku 1977 Markevitch miał dyrygować koncertem w Filharmonii Narodowej, nadarzyła się więc wreszcie sposobność zobaczyć Mistrza na podium dyrygenckim. Jego pobyt w Polsce rozpoczął się dość dramatycznie; po przylocie do Warszawy został zatrzymany na Okęciu z powodu braku polskiej wizy (uważał, że otrzyma ją automatycznie na lotnisku) i dopiero nazajutrz udało się organizatorom z Filharmonii uwolnić go, jak sam później mówił, „z więzienia”. (takie to były czasy).
Maître prowadził próby z orkiestrą FN z pamięci, w sposób niezwykle skupiony. Mówił niewiele, muzyczne sugestie wypływały przede wszystkim z jego precyzyjnych gestów. W orkiestrze panowała atmosfera koncentracji. Fascynujące było jak repertuar (m. in. suita „Dafnis i Chloe” Ravela) z dnia na dzień nabierał lekkości, szarmu i blasku, aż do koncertu, kiedy orkiestra dała z siebie wszystko, a publiczność szalała z zachwytu. Podczas pobytu w Warszawie Markevitch, pracujący wówczas nad autorskim wydaniem partytur wszystkich symfonii Beethovena, poprosił mnie o pomoc w udostępnieniu rękopisów symfonii pochodzących z Biblioteki Berlińskiej, a mający się znajdować w depozycie w Bibliotece Jagiellońskiej.
Wtedy prawie nikt w Polsce nawet o tym nie wiedział, a kto wiedział, ten milczał. Moje telefony do osób ewentualnie kompetentnych wprawiały rozmówców w zakłopotanie i przerażenie. Jak się później okazało sprawa była tajna i polityczna. Rękopisy dzieł Mozarta i Beethovena będące rzeczywiście w posiadaniu Biblioteki Jagiellońskiej od czasów II wojny światowej, zostały ujawnione dopiero wiele lat później i dzięki Stowarzyszeniu im Ludwiga van Beethovena i pani Elżbiety Pendereckiej można je było zobaczyć na własne oczy na specjalnej wystawie w Krakowie. Po raz ostatni widziałam się z Markevitchem w następnym roku, zaprosił mnie na swój koncert do Lipska. Na szczęście podróż do ówczesnej NRD nie wymagała wizy, a Opera Śląska udzieliła mi urlopu, udało mi się więc znów zobaczyć Mistrza podczas pracy z orkiestrą i na koncercie. Grała orkiestra Gewandhausu.
Pamiętam, jak podczas próby ten znakomity zespół muzyków reagował niezwykle precyzyjnie na każdy, nawet drobny gest dyrygenta, wspaniale wykonując repertuar złożony z dzieł Schuberta, De Falli i Czajkowskiego. Szczególnie utkwiła mi w pamięci różnorodność stylu tych dzieł: od śpiewności Schuberta, poprzez ludowy temperament i taneczność suity „Trójkątny kapelusz” De Falli, po głęboki dramatyzm w IV Symfonii Czajkowskiego. W Lipsku nadarzyła się też okazja do wspólnej kolacji, serdecznej rozmowy i snucia planów ponownego spotkania, niestety nigdy nie zrealizowanych. Pozostała wymiana serdecznej korespondencji, zawsze życzliwe zainteresowanie moim życiem i rozwojem artystycznym. Wyrazem wielkoduszności Markevitcha było przysłanie na mój adres w roku 1981, kiedy w Polsce panował stan wojenny, a jedzenie było sprzedawane na kartki, wielkiej paczki żywnościowej. Ostatni list od Niego zawierał gratulacje z okazji zaangażowania mnie do Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie w roku 1982. Napisał wówczas, że jest szczęśliwy że sprawiłam radość, jak sam siebie określał „A TON VIEUX MAITRE”. Igor Markevitch zmarł w roku 1983 na serce w Saint-Cézaire po powrocie z wyczerpującego tournée do Japonii i Związku Radzieckiego w wieku 70 lat. Pochowany został na cmentarzu w pobliskim Antibes.
Zachowało się nagranie z jednego z jego ostatnich koncertów w Tokio, gdzie wykonywał VI Symfonię „Patetyczną Czajkowskiego.
Agnieszka Kreiner
https://www.youtube.com/watch?v=3yOrW7uAQBI