Przegląd nowości

Moje spotkania z Maître Igorem Markevitchem

Opublikowano: sobota, 25, kwiecień 2020 07:17

Należał do wybitnych mistrzów batuty i sławnych pedagogów dyrygentury. Prowadził kursy mistrzowskie w Salzburgu, Monte Carlo, Meksyku. Dla mnie, wówczas stojącej na początku drogi w zawodzie dyrygenta, wydawał się odległą, jaśniejącą gwiazdą. W owych PRL-owskich czasach nawet nie marzyłam, że los da mi szansę poznać Igora Markevitcha i należeć do grupy Jego uczniów. 

 

Igor Markevitch 1

 

Ta wspaniała znajomość zaczęła się w roku 1975 na Międzynarodowym Seminarium Muzycznym w Weimarze (wówczas Niemiecka Republika Demokratyczna), będącym Mekką młodych muzyków, dla których wyjazd poza żelazną kurtynę był bardzo trudny, prawie niemożliwy. Nazwisko maestro Markevitcha przyciągnęło do Weimaru ponad stu młodych dyrygentów z całego świata.

 

Igor Markevitch 2

 

Wszyscy mieli wcześniej podane tytuły utworów, które należało opanować na pamięć. Pozycją „obowiązkową” były „Wariacje na temat Haydna” Johannesa Brahmsa, dzieło idealnie nadające się do pracy nad różnorodnymi problemami technicznymi i interpretacyjnymi – każda z wariacji stanowiła oddzielne studium zasad dyrygentury. Igor Markevitch, przybyły w otoczeniu świty asystentów, swoim światowym sposobem bycia i uprzejmym, lecz zdystansowanym zachowaniem wzbudzał respekt i poważanie. Uczestnikom podpowiedziano, że należy zwracać się do niego francuskim odpowiednikiem „maestro” – „Maître”. Młodzieńczo zafascynowani jego niezwykłą osobowością i pełni zapału pracowaliśmy całymi dniami.


Wśród zajęć prowadzonych początkowo przez asystentów były wykłady teoretyczne i analiza partytur, równolegle specjalne ćwiczenia fizyczne oparte na metodzie Mosze Feldenkreisa służące koordynacji nie tylko ruchów rąk, ale także oczu i głowy, rozluźnieniu mięśni całego ciała i regulacji oddechu. Wreszcie zajęcia z samym Mistrzem, w wielkiej, pustej sali szkoły muzycznej w Weimarze. Polegały one najpierw na równoczesnym dyrygowaniu utworu przez całą grupę uczestników - bez orkiestry, czy fortepianu, w całkowitej ciszy i skupieniu.

 

Igor Markevitch 3

 

Często leżeliśmy przy tym wszyscy na podłodze, a wyimaginowana orkiestra znajdowała się na suficie. Markevitch uważał, że wówczas można mieć pełną kontrolę nad ciałem i nad wykonywanymi gestami, bez niepotrzebnych spięć i przyruchów. Bywało też tak, że jedna osoba dyrygowała, a wszyscy stojąc w wielkim kręgu śledzili w wyobraźni przebieg utworu.

 

Igor Markevitch 4

 

Maître w jakimś momencie wskazywał następną osobę, aby kontynuowała. Trzeba było wielkiego skupienia i znajomości partytury, aby „nie pogubić się”. Taki sposób nauki, uruchamiający w najwyższym stopniu wyobraźnię i opanowanie ciała, był charakterystyczny dla metody pedagogicznej Markevitcha. Był on zwolennikiem tradycyjnej, być może teraz trochę „staromodnej” techniki dyrygenckiej: oszczędnej, a przy tym klarownej i bardzo precyzyjnej. Podstawą było nadawanie prawą ręką pulsu, a lewa - niezależna wskazywała dynamikę, wejścia instrumentów i frazowanie. Równoległe prowadzenie rąk stosowane było jedynie w momentach muzycznych kulminacji.


Maître uważał, że każdy gest dyrygenta powinien być wcześniej przemyślany, niedozwolone było przesadne okazywanie emocji, niekontrolowana mimika, czy kabotyńskie „popisywanie się” przed muzykami i publicznością. Ciało musiało być spokojne, bez żadnych zbędnych ruchów – przysiadów, kołysania itp. Spacerowanie po podium podczas dyrygowania – wykluczone. Słynne na kursie i zabawne zarazem było obrysowywanie stóp adepta kredową linią, której nie wolno było przekraczać.

 

Igor Markevitch 5

 

Te pozornie suche i sformalizowane zasady stanowiły bazę do przekazywania orkiestrze ogromnej ilości szczegółów dzieła i niuansów muzycznych. Samo pokazanie frazowania za pomocą lewej ręki, przy uwzględnieniu ruchów smyczka, oddechu, odzwierciedlanie w geście akcentów i artykulacji legato i staccato, płynność ruchu w skomplikowanych rytmach, długa, wielotaktowa fraza - to była ta „wyższa szkoła jazdy”, która ukazywała zupełnie inne horyzonty w dyrygowaniu. Sam Mistrz, stosując ów rodzaj techniki był niezrównanym interpretatorem z jednej strony muzyki XX wieku, jak Strawiński, czy Szostakowicz, z drugiej zaś wielkiej rosyjskiej romantyki - nieprzerysowanej emocjonalnie, pełnej subtelnego frazowania, precyzji i przejrzystości.


Następny etap pracy na Seminarium w Weimarze stanowiła praca z orkiestrą Filharmonii w Jenie. I znów – jedna osoba prowadziła orkiestrę, pozostali zaś stojąc tyralierą dyrygowali „na sucho”. Za bardzo ważny uważał Markevitch kontakt wzrokowy dyrygenta z muzykami, sugerował dlatego rezygnację z noszenia okularów podczas prób. Każdemu wskazaniu wejścia musiało towarzyszyć spojrzenie.

 

Igor Markevitch 6

 

Muzycy orkiestrowi zaś byli na próbach proszeni o „niepomaganie” i adeptom: nietrzymanie samodzielnie pulsu, niegranie swoich fraz, jeśli młody dyrygent nie wskazywał odpowiednich wejść. Sam Maître od czasu do czasu wchodził na podium pokazując praktycznie, czego oczekuje od kursantów.

 

Igor Markevitch 7

 

Paradoksalnie pomimo ograniczonych i pozornie prostych gestów, w dyrygowaniu Markevitcha czuło się ogromną dynamikę i artystyczny temperament. Jego sposób frazowania, jego nadawanie pulsu orkiestrze było niezrównane. Niewątpliwie w grę wchodziła tu jego artystyczna osobowość, nie do naśladowania. Ukoronowaniem Seminarium w Weimarze był uroczysty koncert najlepszych spośród setki uczestników, wybranych przez Mistrza. Miałam zaszczyt dyrygować Scherzem z IV Symfonii Beethovena. Zainspirowana i napełniona muzyką wróciłam do Bytomia i jesienią rozpoczęłam drugi rok pracy zawodowej w Operze Śląskiej – na stanowisku korepetytora solistów i asystenta. Niespodziewanie zimą dotarł do mnie list z Francji adresowany odręcznie „na chybił trafił” Agnieszka Kreiner – Orchestre Symphonique de Krakow, Pologne.


Bardzo szczęśliwym zbiegiem okoliczności, dzięki wspólnym znajomym, list ten nie został wyrzucony do kosza i odnalazł mnie w Operze Bytomskiej. Nadawcą był sam Igor Markevitch, a w kopercie było zaproszenie do jego rezydencji na Lazurowym Wybrzeżu na miesięczny pobyt połączony z dalszą nauką dyrygowania – wszystko na koszt Mistrza. Realizacja tej wspaniałej, artystycznej przygody wymagała pokonania wielu trudności formalnych.

 

Igor Markevitch 8

 

W owych czasach wyjazd na tzw. „zachód” wymagał paszportu, wizy, a przede wszystkim potwierdzonego notarialnie zaproszenia. To wszystko było mało zrozumiałe dla Mistrza, a trzeba pamiętać, że komunikacja możliwa była przede wszystkim korespondencyjnie i telegraficznie…. W końcu udało się i w małej francuskiej miejscowości Saint-Cezaire, położonej w górach niedaleko Cannes spędziłam cztery cudowne tygodnie. Sam dom był wspaniale położony w górach nieopodal Lazurowego Wybrzeża, jego średniowieczne mury zostały zaadaptowane na luksusową rezydencję z tarasami i nieopodal śródziemnomorskim oliwkowym sadem i basenem kąpielowym.


Pokoje zaprojektowane przez architekta w kolorach jesieni, stylowe meble, czy domowe obyczaje – wspólne obiady i eleganckie kolacje serwowane przez lokaja w białych rękawiczkach - wszystko to wzbudzało podziw i zarazem onieśmielało osobę wychowaną w PRL-owskich, skromnych warunkach. Pokoje wypełnione były cennymi obrazami, książkami, a przede wszystkim pamiątkami i prezentami od wybitnych ludzi – znajomych i przyjaciół Mistrza. 

 

Igor Markevitch 9

 

Wśród nich fotografie i portrety Diagilewa, Niżyńskiego, Strawińskiego, Nadii Boulanger, Beli Bartoka, rysunki Jeana Cocteau, Wilhelma Furtwänglera, Leonarda Bernsteina. Ogromna biblioteka zawierała setki partytur i ogromną ilość płyt, wśród nich dziesiątki winyli nagranych przez Markevitcha z orkiestrami całego świata. W domu brakowało jedynie… telewizora. Gospodarz – surowy, wymagający i raczej nieprzystępny na kursie w Weimarze, przy bliższym poznaniu okazał się serdeczny, ciepły i życzliwy, aczkolwiek niepozbawiony apodyktyczności. 


Mieszkańcami domu byli, prócz mnie, Oleg – syn Markevitcha, dziś znany dyrygent Oleg Caetani  i Gerhard Markson – uczeń i asystent Mistrza. Atmosfera domu była niezwykle bezpośrednia i przyjazna, choć nastawiona na twórczą i intensywną pracę. Lekcje odbywały się codziennie po południu w gabinecie Mistrza. Spotkania w tak kameralnym gronie, różniły się od lekcji na kursie w Weimarze.

 

Igor Markevitch 10

 

Miały w sobie coś z tajemnego muzycznego obrzędu, wnikania w coraz głębsze pokłady muzycznej wiedzy. Takt po takcie analizowaliśmy partyturę „Morza” Debussy’ego, a Markevitch odkrywał przed nami nieznane szczegóły i niuanse dzieła, których istnienia nie potrafiliśmy zauważyć wcześniej. Właśnie ta sztuka i sposób dogłębnego dostrzegania w partyturze szczegółów, logiki dzieła, przebiegu fraz, niuansów, konstrukcji utworu i rozumienia intencji kompozytora była najcenniejszą wiedzą zdobytą w Saint-Cezaire.

 

Igor Markevitch 11

 

Pracowaliśmy także nad techniką manualną: uniezależnieniem ruchów obu rąk i kontrolowanym spowolnieniem oddechu. Szczególnie ciekawe były też ćwiczenia oczu, umiejętność powolnego i zarazem płynnego przenoszenia wzroku, czego opanowanie nie okazało się wcale łatwe. Świadomy kontakt wzrokowy z orkiestrą były dla Markevitcha bardzo ważne. Wieczorami wspólnie słuchaliśmy muzyki z płyt. Markevitch osobiście proponował repertuar; Pamiętam swój zachwyt nad nieznanymi mi wcześniej zarzuelami, czyli hiszpańskimi operetkami, które Markevitch nagrał będąc szefem Orquesta de La RTVE w Madrycie.  


W pamięci pozostała mi też  „Historia żołnierza” Strawińskiego w niezrównanym wykonaniu Jeana Cocteau i Petera Ustinova, pod dyrekcją Markevitcha Egzemplarz tej płyty z dedykacją Mistrza otrzymałam w prezencie na pamiątkę pobytu w Saint-Cezaire. Prócz słuchania muzyki prowadziliśmy rozmowy istotne i słuchaliśmy opowieści Mistrza o jego doświadczeniach w pracy z orkiestrami wszystkich kontynentów. wspomnień poważnych i zabawnych o wybitnych znajomych artystach. Choć do codziennych lekcji dyrygowania trzeba było się solidnie przygotowywać, nie brakowało też zajęć wakacyjnych – pływania, gry w tenisa stołowego, wspólnych wypadów. Maître  uwielbiał proste rozrywki, wspierał też lokalne muzyczne wydarzenia.

 

Igor Markevitch 12

 

Jeździliśmy więc do pobliskiego Cannes na pokazy fajerwerków, czy do cyrku, uczestniczyliśmy w okolicznych plenerowych koncertach i festiwalach. Wyprawy te miały zawsze w sobie trochę adrenaliny, gdy Maestro wieczorem po zakropionej winem kolacji siadał za kierownicą swego BMW i drogę powrotną do Saint-Cezaire po krętych  i wąskich drogach odbywał w szaleńczym tempie, przejeżdżając liczne jednopasmowe tunele, swoje pierwszeństwo obwieszczając jedynie długim klaksonem… Pobyt w Saint-Cézaire pozwolił mi nieco bliżej poznać Mistrza, jego wysoki intelekt i rozległą wiedzę oraz niezwykłą, fascynującą, pełną sprzeczności i skomplikowaną osobowość. Nie potrzebował on zachowywać się ekscentrycznie, popisywać. On po prostu taki BYŁ. Wracałam z jednoczesnym poczuciem smutku i radości, że przeżyłam jeden z najwspanialszych okresów w moim życiu.  Nawiązana tego lata znajomość z Igorem Markevitchem przetrwała przez lata w stałej, serdecznej korespondencji. Osobiście miałam okazję spotkać się z Igorem Markevitchem jeszcze dwukrotnie.


W roku 1977 Markevitch miał dyrygować koncertem w Filharmonii Narodowej, nadarzyła się więc wreszcie sposobność zobaczyć Mistrza na podium dyrygenckim. Jego pobyt w Polsce rozpoczął się dość dramatycznie; po przylocie do Warszawy został zatrzymany na Okęciu z powodu braku polskiej wizy (uważał, że otrzyma ją automatycznie na lotnisku) i dopiero nazajutrz udało się organizatorom z Filharmonii uwolnić go, jak sam później mówił, „z więzienia”. (takie to były czasy).

 

Igor Markevitch 14

 

Maître prowadził próby z orkiestrą FN z pamięci, w sposób niezwykle skupiony. Mówił niewiele, muzyczne sugestie wypływały przede wszystkim z jego precyzyjnych gestów. W orkiestrze panowała atmosfera koncentracji. Fascynujące było jak repertuar  (m. in. suita „Dafnis i Chloe”  Ravela) z dnia na dzień nabierał lekkości, szarmu i blasku, aż do koncertu, kiedy orkiestra dała z siebie wszystko, a publiczność szalała z zachwytu. Podczas pobytu w Warszawie Markevitch, pracujący wówczas nad autorskim wydaniem partytur wszystkich symfonii Beethovena, poprosił mnie o pomoc w udostępnieniu rękopisów symfonii pochodzących z Biblioteki Berlińskiej, a mający się znajdować w depozycie w Bibliotece Jagiellońskiej. 


Wtedy prawie nikt w Polsce nawet o tym nie wiedział, a kto wiedział, ten milczał. Moje telefony do osób ewentualnie kompetentnych wprawiały rozmówców w zakłopotanie i przerażenie. Jak się później okazało sprawa była tajna i polityczna. Rękopisy dzieł Mozarta i Beethovena będące rzeczywiście w posiadaniu Biblioteki Jagiellońskiej od czasów II wojny światowej, zostały ujawnione dopiero wiele lat później i dzięki Stowarzyszeniu im Ludwiga van Beethovena i pani Elżbiety Pendereckiej można je było zobaczyć na własne oczy na specjalnej wystawie w Krakowie. Po raz ostatni widziałam się z Markevitchem w następnym roku, zaprosił mnie na swój koncert do Lipska. Na szczęście podróż do ówczesnej NRD nie wymagała wizy, a Opera Śląska udzieliła mi urlopu, udało mi się więc znów zobaczyć Mistrza podczas pracy z orkiestrą i na koncercie. Grała orkiestra Gewandhausu.

 

Igor Markevitch 15

 

Pamiętam, jak podczas próby ten znakomity zespół muzyków reagował niezwykle precyzyjnie na każdy, nawet drobny gest dyrygenta, wspaniale wykonując repertuar złożony z dzieł Schuberta, De Falli i Czajkowskiego. Szczególnie utkwiła mi w pamięci różnorodność stylu tych dzieł: od śpiewności Schuberta, poprzez ludowy temperament i taneczność suity „Trójkątny kapelusz” De Falli, po głęboki dramatyzm w IV Symfonii Czajkowskiego. W Lipsku nadarzyła się też okazja do wspólnej kolacji, serdecznej rozmowy i snucia planów ponownego spotkania, niestety nigdy nie zrealizowanych. Pozostała wymiana serdecznej korespondencji, zawsze życzliwe zainteresowanie moim życiem i rozwojem artystycznym. Wyrazem wielkoduszności Markevitcha było przysłanie na mój adres w roku 1981, kiedy w Polsce panował stan wojenny, a jedzenie było sprzedawane na kartki, wielkiej paczki żywnościowej. Ostatni list od Niego zawierał gratulacje z okazji zaangażowania mnie do Teatru Wielkiego – Opery Narodowej w Warszawie w roku 1982. Napisał wówczas, że jest szczęśliwy że sprawiłam radość, jak sam siebie określał „A TON VIEUX MAITRE”. Igor Markevitch zmarł w roku 1983 na serce w Saint-Cézaire po powrocie z wyczerpującego tournée do Japonii i Związku Radzieckiego w wieku 70 lat. Pochowany został na cmentarzu w pobliskim Antibes.

Zachowało się nagranie z jednego z jego ostatnich koncertów w Tokio, gdzie wykonywał VI Symfonię „Patetyczną Czajkowskiego.

                                                                                            Agnieszka Kreiner

 

https://www.youtube.com/watch?v=3yOrW7uAQBI