Gdyby operę J. F. Haendla Agrypina wystawić zgodnie z tradycją barokową zanudzilibyśmy się na śmierć, niezależnie od maestrii wykonania muzycznego. To przecież czterogodzinny koncert wypełniony ariami, jednym czy dwoma duetami, kilkoma recytatywami i nieliczne fragmenty chóralne.
Realizacja Metropolitan Opera w Nowym Jorku, którą w bezpośredniej transmisji zapewniła naszej widowni sieć Multikino, przenosząca akcję tej opery w czasy absolutnie współczesne uruchomiła wyobraźnię reżysera Sir Davida McVicara. Zaś ta wyobraźnia skłoniła go do surrealistycznej, a zarazem satyrycznej interpretacji spisku, jaki przedsięwzięła tytułowa postać i wstawiła całą tę naiwnie-moralizatorską fabułę w obręb zrozumiałych dla każdego komunikatów.
Akcja dzieje się dziś, czyli nigdy. Bohaterowie znani z historii starożytnego Rzymu wychodzą ze swoich katafalków ubrani w eleganckie współczesne kostiumy i wyposażeni są od razu w cechy osobnicze nieco zdeformowanych scenicznie bohaterów współczesności. Piją, molestują, udają miłość, gardzą, nienawidzą, popisują się przed nami swoją władzą lub chowają się za osłoną strachu.
Wykonują dosyć skomplikowane zadania aktorskie, ale zarazem śpiewają to, co im zapisał kompozytor. I w jednym i w drugim są absolutnymi mistrzami. Spektakl jest wielkim popisem Joyce DiDonato, która swym nieszczerym uśmieszkiem potrafiła zauroczyć każdego, nie tylko swoich zwolenników, Pallasa (baryton Duncan Rock) i Narcyza (kontratenora Nicholasa Tamagna), ale także zdezorientowanych przeciwników, a przy tym świetnie udaje lojalność wobec swego męża Cezara Klaudiusza (bas Matthew Rose).
Formalnie cały spisek Agrypiny ma dosyć banalne podłoże – chce ona umieścić na tronie Rzymu swojego ledwie dojrzałego nastoletniego syna Nerona. Niezwykłe walory aktorskie Kate Lindsey (w roli Nerona) dodają rumieńców podjętej intrydze. Mezzosopranistka przeistacza się wręcz genialnie w zblazowanego młodzieńca i przez długi czas trudno nawet uwierzyć, że jest to typowa „rola spodenkowa”.
Przy okazji mamy dowód na to, że prawdziwy mezzosopran żeński brzmi o wiele bogaciej niż dosyć sztucznie impostowane głosy kontratenorowe panów Narcyza i Ottona, który także jest kandydatem do tronu (w tej roli bardzo sprawny muzycznie i aktorsko Iestyn Davies). Wreszcie galerii groteskowych postaci dopełnia sopranistka Brenda Rae, jako uwodzicielska Poppea, której Handel przeznaczył aż dziewięć trudnych koloraturowych arii.
Wydaje się, że najbardziej zbalansowany talent aktorsko-wokalny ma jednak tytułowa Joyce DiDonato. Ona też najlepiej chyba wczuła się w realizację reżyserskiej koncepcji tego dramatu, w którym nikt nie ginie, a sprawa kończy się ogólnym pojednaniem. Artystka w rozmowie z prowadzącą transmisję Deborah Voigt wymienia podobne do Agrypiny postacie operowe, które za pomocą mechanizmów erotycznych usiłują podporządkować sobie inne osoby – są to Don Giovanni w dziele Mozarta i Scarpio w Tosce Pucciniego.
W inscenizacji Sir Davida McVicara kreowana przez nią rola ma jednak zdecydowanie cechy komiczne. Reżyserowi udało się doskonale przebrnąć przez muzyczne meandry barokowej fabuły wprowadzając w środkowym akcie Poppeę i Ottona do typowego, współczesnego baru. Scena obficie zakrapiana alkoholem skrzy się sytuacyjnym dowcipem, który o dziwo współgra nawet z poetyckim tekstem włoskiego libretta.
Bar, restauracja, czyż nie tą drogą podążał Mariusz Treliński przygotowując inscenizację Halki w Wiedniu? Pomysł na Agrypinę Haendla został już wykorzystany przez McVicara, Brytyjczyka ze Szkocji w 2000 roku w La Monnaie w Brukseli. Brytyjskie są też pomysły kostiumów i dekoracji Johna Macfarlane'a. Wojskowe mundury Pallasa i Ottone także są brytyjskie, zaś sceny taneczne stanowiące parafrazę musztry paradnej zaproponował w tym przedstawieniu Andrew George.
Na koniec kilka słów o muzyce. Normalną symfoniczną orkiestrę MET wzbogaconą o dwa chitarrone prowadził od klawesynu Harry Bicket. Nikt mu nie robił wymówek, ani nie sadził komplementów, że nie zapewnił udziału zespołu instrumentów wyłącznie z epoki. Haendel brzmiał więc soczyście, czasami brutalnie, czysto i był grany z nerwem. W barze zamiast przy fortepianie popisywał się również „restauracyjny” klawesynista. Jedynym zarzutem jaki można złożyć na karb pewnego niedoświadczenia było zbyt głośne transmitowanie na salę kinową spektaklu. Oni brzmieli by i tak mocno i zdecydowanie, gdyby o jedną czy dwie kreski ich wyciszyć.
Joanna Tumiłowicz