Przegląd nowości

Trudno jest godzić bycie mamą i artystką

Opublikowano: środa, 18, grudzień 2019 11:26

Trudno jest godzić bycie mamą i artystką. Jestem prawie cały czas na walizkach, praktycznie nie rozpakowuję się… Nigdy nie wydawało mi się, że dobrą artystką będę dopiero wtedy, gdy zaśpiewam w jakimś konkretnym teatrze operowym na świecie. Nigdy tak nie myślałam i nadal nie myślę. Dlatego przyjmuję z pokorą te sytuacje, które wydarzają się w moim życiu - mówi Ewa Vesin, światowej sławy gwiazda opery, sopranistka, która latami śpiewała w Operze Wrocławskiej, a teraz podbija sceny operowe we Włoszech, Chile, Australii i Norwegii. Przepraszam, że na czas rozmowy nie wyłączam telefonu, ale dzieci mogą dzwonić...

 

Ewa Vesin 1

 

No właśnie. Mama-artystka. Warszawa, Norwegia, Włochy, Ameryka Południowa, Australia... Często Pani nie ma w domu, we Wrocławiu. Tu dom, tam kariera. Nie jest łatwo.


Jestem prawie cały czas na walizkach: praktycznie się nie rozpakowuję. Na szczęście dzieci mają cudownego tatę, który, gdy mnie nie ma, zajmuje się wszystkim: domem, wychowaniem, pracą. Sam jest artystą - pracuje w Operze Wrocławskiej. Dzięki internetowi widzimy się tak często, jak to jest tylko możliwe. Gdy jednak przyjeżdżam na kilka dni do Wrocławia, to całkowicie poświęcam się rodzinie: jestem z dziećmi, myję okna, stoję przy garach. Ubolewam nad tym, że nie mogę być taką mamą do końca, że nie mogę codziennie czekać na syna z obiadem i odrabiać z nim lekcji, kiedy wraca ze szkoły.

 

Ewa Vesin 2

 

To są cienie tej kariery?

Niestety tak.


Kobiecie w świecie opery jest trudniej?

Kiedy patrzę na znajomych z branży, to zauważam, że zdecydowanie mniej śpiewaków operowych decyduje się na założenie rodziny. Mam grono koleżanek i kolegów, którzy postawili rzeczywiście tylko na karierę, na sukces. Ja w życie artystyczne weszłam od razu z rodziną, z dzieckiem. Moim zdaniem, śpiewakowi, który ma dzieci, jest też trudniej funkcjonować psychicznie. Wychodzisz na scenę i nie zawsze możesz „się wyłączyć”, odłożyć na bok problemy, które są w domu: a to córka ma jutro ważny sprawdzian, a to syn przewróci się na hulajnodze - taką sytuację miałam kilka tygodni temu, gdy przyjechałam na weekend do domu: miał wybite dwa zęby, rozciętą wargę, którą trzeba było szyć. I choć miałam wyjeżdżać w poniedziałek do teatru na próby, to zadzwoniłam, że niestety nie przyjadę, bo zostaję z dzieckiem. Trudno jest więc godzić bycie mamą i artystką.

 

Dzieci odziedziczyły talent po rodzicach?

Córka ma 18 lat, w przyszłym roku zdaje maturę. Nie jest muzykiem, a... zdolnym matematykiem, ale jeździ na moje spektakle i koncerty. Lubi to. Uczestniczy w życiu kulturalnym, interesuje się tym, co u mamy i taty dzieje się zawodowo. Nawet pracuje jako wolontariusz przy naszym Międzynarodowym Konkursie Wokalnym im. Antoniny Campi z Miklaszewiczów w Lublinie. Moje młodsze dziecko, synek, ma słuch muzyczny. Próbował grać na skrzypcach: samo granie sprawiało mu frajdę, ale ćwiczenie i nauka - już niekoniecznie… (uśmiech).

 

Pani dzieci dorastały w świecie przepełnionym muzyką.

Znają kulisy teatru operowego. Córkę, kiedy miała trzy lata, zabrałam na „Carmen” do Opery Wrocławskiej - ja śpiewałem na scenie, mąż grał w orkiestrze, a ona sama siedziała w pierwszym rzędzie na widowni. Dyrektor opery Ewa Michnik, która dyrygowała, co chwilę się odwracała i nie wierzyła, że takie małe dziecko może spokojnie przesiedzieć trzygodzinny spektakl.

 

Pani też dorastała w artystycznym domu?

W rodzinie od strony taty wszyscy grali na instrumentach. Pochodzę z czeskiej hrabiowskiej rodziny, w której dzieci zawsze były mocno kształcone muzycznie. W domu zawsze musiał być fortepian. Mój dziadek grał na fortepianie i na skrzypcach, biegle mówił po niemiecku i francusku. Gdy miał ponad osiemdziesiąt lat, cytował mi jeszcze libretta operetek po niemiecku. Wiem, że jedna z sióstr mojego dziadka uczyła się śpiewu klasycznego, ale nigdy, choć była w tym kierunku kształcona, nie została zawodową śpiewaczką.

 

Była Pani „popychana”, od dziecka, w stronę muzyki?

Mnie na szczęście nie trzeba było jakoś szczególnie do tego zachęcać: po prostu „ciągnęło mnie” do muzyki, z czego moja mama-prawniczka nie była przesadnie zadowolona. Jednak w moje szóste urodziny ciocia zabrała mnie na egzaminy do Zespołu Pieśni i Tańca Ziemi Lubelskiej im. Wandy Kaniorowej - to był wtedy zespół na takim poziomie jak słynne Mazowsze. Na egzaminy, które trwały trzy, cztery dni, zjeżdżały się dzieci z całego województwa lubelskiego. 

 

Dostała się Pani?

Tak i długie lata śpiewałam i tańczyłam w tym zespole. Miałam zajęcia wokalne, rytmikę i podstawy baletu. Wiele się nauczyłam. To właśnie Kaniorowej zawdzięczam dzisiaj łatwość pracy na scenie. W tym zespole dostałam więcej, niż dałaby mi sama szkoła muzyczna. Przyzwyczaiłam się do sceny, dlatego dzisiaj, kiedy na nią wychodzę, to się nie stresuję. Scena to mój żywioł. Kocham na niej być.

 

Kiedy pojawiła się taka myśl: „Chcę śpiewać, chcę być śpiewaczką operową”?

Ja przede wszystkim chciałam grać na jakimś instrumencie. Zdecydowałam się zdawać do szkoły muzycznej II stopnia na klarnet. Jednak dzień przed egzaminem zmieniłam zdanie i aplikowałam do klasy wokalnej. Zaśpiewałam „Prząśniczkę” i dostałam się z najwyższą punktacją. Tak rozpoczęła się moja przygoda ze śpiewem operowym. 


Rodzice chcieli, żeby Pani miała konkretny zawód: lekarz, prawnik, inżynier, a nie jakieś tam śpiewanie...

Tak było. Ale mama się w końcu zgodziła, zwłaszcza że egzaminy do szkół artystycznych są wcześniej niż do innych. Złożyłam więc dokumenty do Akademii Muzycznej w Krakowie i się dostałam. 

 

Jak Pani z tego Krakowa trafiła do Wrocławia?

Do Wrocławia przeniosłam się ze względów rodzinnych. Kiedy ukończyłam wrocławską Akademię Muzyczną im. Karola Lipińskiego, popracowałam trochę nad techniką z moją mistrzynią Jolantą Żmurko, a następnie stanęłam do przesłuchania i zaczęłam pracować w Operze Wrocławskiej. Miałam to szczęście, że zawodu mogłam się uczyć po pierwsze na deskach teatru, a po drugie: od starszych kolegów i koleżanek, którzy poświęcili sztuce operowej całe swoje życie. Uczyłam się też zawodowej kindersztuby - co wolno na scenie, czego nie, co wypada i komu, kto może sobie pozwolić na więcej, a kto na mniej... Tego akademia nie jest w stanie nauczyć, a to coś bezcennego.

 

Ewa Vesin 3

 

Pierwszy spektakl na deskach Opery Wrocławskiej. Pamięta Pani?

To jeszcze było na studiach, na czwartym roku: spektakl w kooperacji uczelniano-operowej - „Czarodziejski flet” Mozarta. Jednak kiedy już zaczęłam pracować w operze, to zaczynałam od „Złota Renu” Richarda Wagnera. Byłam jedną z cór Renu. Później była „Cyganeria” Giacomo Pucciniego. A później tych partii było wiele... Pierwszą dużą i znaczącą rolą - oprócz „Carmen” Georgesa Bizeta - była Zyglinda w „Walkirii” Wagnera. Pracowałam nad nią prawie dwa lata.

 

We Wrocławiu można Panią zobaczyć prywatnie, a na scenie już nie.

Tęsknię za Operą Wrocławską. Ale przyszedł taki moment, że musiałam podjąć decyzję o tym, że rezygnuję z etatu, żeby rozwijać się dalej. Bo zaczęły spływać propozycje i z Teatru Wielkiego, i z Filharmonii Narodowej, i z Opery Krakowskiej. Telefony zaczynały dzwonić.

 

Nie bała się Pani ryzykować? W Operze etat, jakaś stabilizacja.

Zawsze jest ryzyko, ale je podjęłam: i powoli, małymi kroczkami, zdobywałam kolejne sceny. 


I te telefony zaczęły dzwonić coraz częściej, i to nie tylko z Polski. 

Od niedawna faktycznie coraz więcej śpiewam za granicą. Myślę, że musiałam poczekać na dobry moment - chodzi o mój wiek. Repertuar, który teraz śpiewam i w którym czuję się najlepiej, jest dramatyczny i wymaga on po prostu pewnej dojrzałości. Uwielbiam „Toskę”, którą śpiewałam w październiku w Teatrze Wielkim Operze Narodowej. W Operze w Rzymie debiutowałam bardzo wymagającą partią Renaty w „Ognistym aniele” Prokofiewa, którą zaśpiewam ponownie w styczniu w Warszawie. Również tam wykonam „Halkę” Moniuszki w reżyserii Mariusza Trelińskiego. Z kolei już w lutym 2020 rozpoczynam próby do „Turandot” Pucciniego w Operze Rzymskiej, dla której następnie śpiewać będę „Aidę” Verdiego w Terme di Caracalla. Być może też w Rzymie zaśpiewam w przyszłym sezonie „Toskę”, a w 2021 roku lecę z nią do Sydney w Australii. Z kolei do opery w Santiago de Chile przygotowuję partię Magdaleny w rzadko grywanym arcydziele Umberto Giordano „Andrea Chenier”…

 

Gdy tak Panią słucham - rok 2021, rok 2022. Plany bardzo do przodu.

Teatry na całym świecie planują swoje sezony z co najmniej dwuletnim wyprzedzeniem, dlatego tak to wygląda.

 

Jaki jest Pani przepis na sukces?

Nie wiem, może będę umiała odpowiedzieć na to pytanie za jakieś piętnaście czy dwadzieścia lat. Rozpoczynając życie zawodowe, nie wiedziałam do końca, co mnie czeka. Po prostu kochałam śpiewać, a praca na scenie mi bardzo odpowiadała. Jednak nigdy nie wydawało mi się, że dobrą artystką będę dopiero wtedy, gdy zaśpiewam w jakimś konkretnym teatrze operowym na świecie. Nigdy tak nie myślałam i nadal nie myślę - dlatego przyjmuję z pokorą te sytuacje, które wydarzają w moim życiu, i staram się wykorzystywać najlepiej, jak tylko potrafię, wszystkie okazje artystyczne.

 

Tak było ostatnio w Rzymie.

Miałam zakontraktowany jeden spektakl, a na miejscu okazało się, że śpiewaczka, która miała wykonywać cztery spektakle i wystąpić na premierze, nie nauczyła się roli i nie przyleciała do Rzymu. Po pierwszej próbie dyrektor stwierdził, że to ja zaśpiewam premierę. Ja staram się pracować, najlepiej jak potrafię, bez względu na to, czy mam zaśpiewać tylko jeden spektakl, czy kilka w serii przedstawień włącznie z premierą. I może dzięki temu moja kariera rozwija się spokojnie, ale konsekwentnie. Bardzo poważnie podchodzę do pracy, do śpiewania, ale to nie jest tak, że w moim życiu jest tylko śpiewanie. To rodzina jest moją ostoją. 

 

Wrocław to Pani dom?

Dom jest tam, gdzie są moi najbliżsi. Bardzo kocham Wrocław, ale też kocham mój rodzinny Lublin - tam są pochowani moi rodzice, tam się wychowałam, tam dorastałam. 

 

W Lublinie organizuje Pani konkurs wokalny.

Miejsce nie było przypadkowe, przyznaję. Chciałam mieć kolejny powód, żeby do Lublina wracać - nie tylko na cmentarz do rodziców. Pomyślałam, żeby dać coś od siebie mojemu rodzinnemu miastu i tej młodzieży, która dziś uczy się w szkole muzycznej, w której uczyłam się ja. Tam jest bardzo silna klasa wokalna. To jest szkoła, która uczy 700 uczniów. Stąd pomysł na Międzynarodowy Konkurs Wokalny im. Antoniny Campi z Miklaszewiczów w Lublinie. Co dwa lata wraz z Mateuszem Wiśniewskim, dyrektorem generalnym projektów pod marką Antoniny Campi, i zespołem z Wrocławia organizujemy w Centrum Spotkania Kultur konkurs wokalny, w 2018 i 2019 roku mieliśmy też warsztaty wokalne dla profesjonalistów, czyli tzw. masterclassy, a w 2018 - dodatkowo koncert i konferencję naukową poświęconą patronce konkursu, o której pamięć my jako pierwsi zaczęliśmy regularnie przywracać szerokiej opinii publicznej. Mam nadzieję, że już na wiosnę uda nam się zrobić kolejne warsztaty, podczas których kolejni młodzi i utalentowani ludzie będą doskonalić swój warsztat, a jesienią 2020 kolejną konferencję naukową razem z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim Jana Pawła II. Staramy się cały czas zdobywać kolejne pieniądze na to, by życie artystyczne, a szczególnie operowe w Lublinie po prostu kwitło. Mieszkańcy Lubelszczyzny chętnie przychodzą na nasze wydarzenia i to mnie cieszy. 


Może teraz zorganizuje Pani coś we Wrocławiu, na Dolnym Śląsku? 

Bardzo bym tego chciała. 

 

Ewa Vesin 4

 

A kiedy będzie można Panią usłyszeć, zobaczyć, w Operze Wrocławskiej?

Oj, tego nie wiem. Zmienia się dyrekcja, repertuar. Zobaczymy, czy przyszły dyrektor mi coś zaproponuje. Bardzo bym chciała zaśpiewać we Wrocławiu, na scenie przy ul. Świdnickiej, bo wszystkim zawsze powtarzam, że Opera Wrocławska to jest mój teatr, tutaj nauczyłam się zawodu, i bardzo bym chciała tu regularnie wracać.

 

                                                                   Rozmawiał Robert Migdał

                                                                 Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.