Przegląd nowości

O Gismondzie, który pokonał Primislao

Opublikowano: poniedziałek, 25, listopad 2019 21:56

Gdyby wystawić na scenie ze wszystkimi szykanami, efektami wizualnymi i dźwiękowymi, w historycznych kostiumach i z dekoracjami operę niejakiego Leonarda Vinci pt. Gismondo, re di Polonia, byłoby pewnie sporo śmiechu. Dzieło trwające 4 godziny nie jest wprawdzie komedią, choć kończy się happy endem, ale skala nagromadzenia historycznych absurdów skłania do wyzbycia się pełnej powagi, podobnie jak stwierdzenie autora Króla Ubu, że rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie. Życzliwi komentatorzy, w tym znakomity radiowiec Marcin Majchrowski doszukują się wprawdzie w operze XVIII – wiecznego neapolitańczyka jakichś związków z historią Polski, ale to są tłumaczenia z góry skazane na niepowodzenie. Bo chociaż kompozytor chciał dobrze, zadedykował swoje dzieło Jakubowi III Stuartowi, mężowi Marii Klementyny Sobieskiej, wnuczce króla Jana III, nie miał zielonego pojęcia gdzie ta Polska i co to Polska. Na siłę osadził całość w scenerii I Rzeczypospolitej i uczynił bohaterem sarmackiego, czytaj polskiego monarchę.

 

Gismondo 3

 

Nawet imię tytułowej postaci nie jest przypadkowe, bo wynika z faktu, że na tronie polskim zasiadał Zygmunt II August. I jeszcze rysujący się konflikt między Polską i Litwą, który w finale znajduje rozwiązanie, może nam symbolizować zawarcie Unii Lubelskiej w 1569 roku. A więc niby to jakoś do tej Polski pasuje, choć imię księcia litewskiego Przemysław (Primislao) raczej z Czech zostało zaczerpnięte, a nie z Litwy. Czy Marii Klementynie Sobieskiej opera się podobała, czy przypominała jej Ojczyznę, o ile owa Maria w ogóle miała tożsamość polską? Tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że powód wydumanego sarmacko-litewskiego konfliktu, który pociągnął za sobą straszną wojnę i setki trupów, był śmiesznie błahy. Primislao miał złożyć Gismondowi hołd, ale nie życzył sobie by to było wiadome publicznie, więc ceremonia miała się odbyć w namiocie z małą liczbą świadków. I wtenczas zdrajca, niejaki Ermanno czyli Herman, spowodował przewrócenie się namiotu. Zamiast hołdu była więc wojna, w której omal nie zginął Primislao. Ale na szczęście wszystko kończy się dobrze dzięki zakochanym, którzy wybrali sobie obiekty miłości w przeciwnych obozach i po różnych dąsach zapanowuje zgoda. To ładny i znamienny morał, jakże potrzebny także w obecnej dobie. Teraz w kwestii muzyki. Tutaj nie było nic do śmiechu, tylko ciężka praca, bo opera trwa cztery godziny. Dzieło w trzech aktach zaprezentowała znakomita {oh!} Orkiestra Historyczna z Martyną Pastuszką, jako dyrygentką i pierwszą skrzypaczką. Grała jak w transie, z temperamentem i werwą. Świetnie dawały znać o sobie smyczki grające na starych instrumentach, stary fagot, chitarrone, czasami w cichszych partiach słychać było klawesyn. Strasznie mocno waliły w partiach patetycznych bębny.


Marta Pastuszka przez całą operę grała na stojąco, ale ustawiła się tak, że soliści jej nie widzieli, więc musieli się kierować wyłącznie słuchem, zaś ona czuwała. Każda z trzydziestu dwóch arii da capo musiała mieć swoją powtórkę w trzeciej części, co ogromnie wydłużało tę dosyć monotonną muzykę. Były w niej także oryginalne, urocze fragmenty, jak aria miłosna przywołująca głosy słowika z dwoma prostymi fletami, był też pełen uczucia duet kochanków, ale ogólnie biorąc muzyka Vinci, choć pełna szybkich i skocznych, tanecznych rytmów wielką fantazją się nie wyróżniała. Nie miała też żadnych motywów polskich, bo i skąd? Radia i internetu wtedy nie było, a kompozytor tak daleko w nieznane się nie zapuszczał. Do wykonania zaproszono plejadę zagranicznych solistów i jedną Polkę, rzeczywiście znakomitą, najlepszą z całej obsady, Aleksandrę Kubas-Kruk, której powierzono rolę Primislao. Kobieta kreująca postać męską doskonale spełniła się na tym miejscu, jej marsowa mimika zdradzała nieugięty, groźny charakter i wysoką godność, jaką piastuje.

 

Gismondo 1

 

Pozostali soliści w niewielkim stopniu, albo i wcale nie wczuwali się w odtwarzane role. Aleksandra doskonale też operowała swym głosem, który uzyskiwał barwę raz jasną, innym razem bardziej metaliczną, co było niedostępne dla jej partnerów. Tutaj trzeba zaznaczyć, że w oryginale wszystko napisane było dla mężczyzn – kastratów, a więc operowało w obrębie sopranu i mezzosopranu. Nie było tutaj żadnego tenora, barytona ani basa. Skład solistów występujących na koncercie w ramach Festiwalu Eufonie w Zamku Królewskim w Warszawie był płciowo wymieszany. Występowali panowie – kontratenorzy w rolach męskich i żeńskich, oraz panie soprany i mezzosoprany też jako kobiety i mężczyźni. W sumie płeć solistów reprezentowała tak dziś mocno piętnowany gender, czyli płeć kulturową, zwłaszcza, kiedy mężczyzna występujący w roli żeńskiej śpiewał że kocha mężczyznę, który śpiewał głosem kobiecym i był fizycznie, biologicznie kobietą. Wracając do roli Primislao, żaden partner śpiewaczki nie osiągnął tak mocnego brzmienia w wysokiej partii, jak Aleksandra Kubas-Kruk, nawet ten, który ją pokonał, czyli król Polski Gismondo (Zygmunt) kreowany przez gwiazdora muzyki dawnej, kontratenora Maxa Emanuela Cenčića. Śpiewak ten dysponował głosem bardziej matowym, świetnie natomiast wykonywał koloratury. W roli zakochanego Ottone w  wystąpiła Nian Wang, Cunegundzie głosu udzieliła Suzanne Jerosme. Ernestem była Jake Arditti zaś Giudittą, Julią, córką litewskiego władcy, Dilyara Idrisowa. Wreszcie rolę zdrajcy Ermanno wykreował głosowo najmniej interesujący Vasily Khoroshev. Jak na zdrajcę przystało popełnił samobójstwo, ale do finałowego chóru jednak ożył. 

                                                                    Joanna Tumiłowicz