Przegląd nowości

Tomasz Konieczny w Sanoku

Opublikowano: niedziela, 07, październik 2018 09:53

Wielkim wydarzeniem XXVIII Festiwalu im. Adama Didura w Sanoku był koncert Tomasza Koniecznego – światowej sławy polskiego bass-barytona i Orkiestry Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa „Sinfonietta Cracovia” pod dyrekcją Jurka Dybała. Muzykę i wykonawców przybliżał publiczności Piotr Nędzyński – dziennikarz i krytyk muzyczny.

Didur,Festiwal 828-439

Wieczór rozpoczął utwór instrumentalny – „Adagio” Samuela Barbera, które było znakomitym wprowadzeniem do cyklu „Kindertotenlieder” („Pieśni na śmierć dzieci” lub „Treny dziecięce”) Gustava Mahlera do poematów Friedricha Rűckerta. Teksty mówią o emocjach odczuwanych przez osobę, która utraciła dzieci, ale sporo w nich refleksji, rezygnacji i metafizyki oraz odwołania do Boga, a w połączniu z niezwykle sugestywną i piękną muzyką Mahlera tworzą dzieło genialne. Tomasz Konieczny śpiewał zachwycająco, a „Sinfonietta Cracovia” pod czujną batutą Jurka Dybała towarzyszyła soliście z wielką uwagą. W drugiej odsłonie wspaniałego występu Tomasza Koniecznego usłyszeliśmy „Pieśni i tańce śmierci” – Modesta Mussorgskiego, zaliczane do najwybitniejszych utworów w dorobku kompozytora.


Na całe dzieło składają się cztery pieśni: „Kołysanka”, „Serenada”, „Trepak” i „Wódz”, z genialną muzyką Modesta Mussorgskiego do tekstów Arsenija Goliszczewa-Kutuzowa. Każda z tych pieśni jest inna, ale wszystkie mówią o tym, że okrutna i bezwzględna śmierć potrafi z łatwością pokonać tak piękne uczucia, jak miłość, marzenia i pragnienia ludzkie.

Didur,Festiwal 828-438

„Pieśni i tańce śmierci” zostały przez Tomasza Koniecznego i „Sinfoniette Cracovię” wykonane tak wspaniale, że publiczność poderwała się z miejsc i oklaskiwała Artystę gorąco przez kilka minut, prosząc w ten sposób o bis. Tomasz Konieczny pożegnał się „Kołysanką” – pierwszą pieśnią z cyklu „Pieśni i tańce śmierci”. Ramy tej części stanowiła muzyka instrumentalna Dymitra Szostakowicza. Na wstępie „Adagio” i „Polka” z „Lady  Makbet mceńskiego powiatu”, a na zakończenie wieczoru wykonany został „Walc”, który kojarzony jest z filmem „Oczy szeroko zamknięte”, gdzie główne role grają Nicole Kidman i Tom Cruise, po ten utwór sięgnęli twórcy filmu. Podkreślić trzeba, że świetny występ „Sinfonietty Cracovii” został także doceniony przez publiczność gorącą owacją – stąd na bis i zarazem na zakończenie wieczoru powtórzona została „Polka”, która rozpoczynała drugą część koncertu. Po zakończeniu koncertu mogłam przez chwilę porozmawiać z Panem Tomaszem Koniecznym.


Dziękuję Panu serdecznie za wspaniały wieczór i rewelacyjne, wzruszające wykonania cyklu „Kindertotenlieder” Gustawa Mahlera oraz „Pieśni i tańce śmierci” Modesta Mussorgskiego.  Wzruszył Pan wszystkich, którzy byli na tym wspaniałym wydarzeniu, a najlepszym tego dowodem były gorące brawa i owacje na stojąco.

– Dziękuję bardzo. Jestem bardzo szczęśliwy, że mogłem śpiewać dla tej publiczności, to wielka przyjemność widzieć, że na południowym wschodzie Polski są wypełnione sale na koncertach muzyki klasycznej. To nie były łatwe w odbiorze utwory, a w dodatku śpiewałem je – tak jak zostały napisane – „Kindertotenlieder” Mahlera w języku niemieckim, a „Pieśni i tańce śmierci” Mussorgskiego po rosyjsku. Podczas wykonanie czułem, że publiczność doskonale wiedziała, że są to wartościowe, poruszające utwory. Jestem bardzo szczęśliwy, że taka była reakcja i że mogłem się w Sanoku pojawić.

Cztery miesiące temu rozmawialiśmy podczas Pana pobytu związanego z występem na Muzycznym Festiwalu w Łańcucie i pytałam wówczas, dlaczego tak rzadko może oklaskiwać Pana publiczność w Polsce. Odnoszę wrażenie, że coś jednak drgnęło, bo śpiewał Pan niedawno w Warszawie, a przed Panem recitale w Warszawie  i Łodzi.

– Te występy są okupione ciężką pracą, dlatego, że wszystkie terminy koncertów w Polsce pojawiają się dużo później niż pozostałe. Większość moich zacnych kolegów, którzy występują za granicą, ma ten sam problem. Ciągle musimy decydować, czy odrzucić propozycje, które trudno zmieścić w kalendarzu albo, jak ja mówię, „wyrwać psu z gardła” te terminy i zaprezentować się także publiczności w Polsce. W poniedziałek, wtorek i środę śpiewałem w Grazu. Wczoraj leciałem samolotem przez Monachium i Warszawę do Rzeszowa, a później jeszcze samochodem do Sanoka i moja podróż trwała trzynaście godzin. Jutro lecę do Warszawy i tam będzie w niedzielę kolejny koncert „Podróży zimowej” Barańczaka – Schuberta. Powtórzymy ten koncert jeszcze w mojej rodzinnej Łodzi. Bardzo mi zależy, aby jak najczęściej występować w Polsce, bo uważam, że to jest ważne, aby prezentować się polskiej publiczności.

Należy także podkreślić, że wystąpi Pan podczas tych dwóch recitali z Lechem Napierałą – doskonałym pianistą, z którym nagraliście „Podróż zimową” z tekstami Stanisława Barańczaka do muzyki Franciszka Schuberta i płyta z tym nagraniem jest już dostępna.

Tak, płyta już jest i będzie ona z pewnością dość kontrowersyjnie odbierana, bo to jest zupełnie inna interpretacja „Podróży zimowej” („Winterreise”) Schuberta, natomiast teksty Stanisława Barańczaka są kapitalne, bardzo mocne. Płyta jest dostępna także w Austrii – ojczyźnie Schuberta i została tam zaakceptowana. Wydał ją Narodowy Instytut Fryderyka Chopina i dla tego samego wydawnictwa nagrywamy „Winterreise” w języku niemieckim – w oryginale. Będzie okazja zobaczyć, jakie są różnice i na czym polega nasza interpretacja „Podróży zimowej”, a tymczasem zapraszamy na koncerty i do sięgnięcia po płytę.

Gdybym wygrała w totolotka, to chętnie bym jeździła wszędzie, gdzie Pan występuje i prawie cały grudzień spędziłabym w Pana ukochanym Wiedniu.

– Tak, Wiedeń to jest moja artystyczna ojczyzna. Ja się tam czuję świetnie, bo to jest miasto muzyków i można powiedzieć – stolica muzyczna Europy, do której chętnie wracam. Gdyby Pani wygrała w totolotka i chciała pojechać na spektakle z moim udziałem, to proponuję zarezerwować czas i przyjechać do Wiednia w grudniu i styczniu, bo w grudniu mamy tam prapremierę i później spektakle opery „Wierzby” Johannesa Marii Stauda, natomiast w styczniu zapraszam na „Pierścień Nibelunga” Richarda Wagnera i wystąpię w roli Wotana w „Złocie Renu” i „Walkirii”, zaśpiewam partie Wędrowca w „Zygfrydzie” i Guntera z „Zmierzchu Bogów”. W pierwszej dekadzie lutego wystąpię także w Wiener Staatsoper  w roli Manryka w „Arabeli” Richarda Straussa.


W marcu wyjeżdża Pan do Metropolitan Opera w Nowym Jorku i ma Pan zaplanowane występy prawie do maja.

Didur,Festiwal 828-122

– To prawda. Będę śpiewał, podobnie jak w Wiedniu, w „Pierścieniu Nibelunga” oraz zaśpiewam partie Abimélecha w „Samsonie i Dalili” Camila Saint-Saënsa. Mam ten sezon ściśle zapełniony i dokładnie zaplanowany. Tak wygląda nasze życie. Tak jak już powiedziałem, można jeszcze znaleźć jakiś wolny czas i kosztem wypoczynku zaprezentować się publiczności polskiej, albo tego nie robić. Ja zdecydowałem przed czterema laty, za namową m.in. Jacka Marczyńskiego, żeby od czasu do czasu śpiewać dla polskiej publiczności, pomimo, że specjalizuję się w repertuarze niemieckim. Jestem szczęśliwy, że jestem w moim rodzinnym kraju ciepło przyjmowany. Od czterech lat współpracuję ze znakomitym pianistą Lechem Napierałą i będziemy prezentować różne recitale, bo oprócz „Podróży zimowej” Schuberta wykonujemy również utwory: Straussa, Rachmaninowa, Twardowskiego, Mahlera, Bairda, Pendereckiego i rozmaitych innych kompozytorów. Zbliża się Rok Moniuszkowski i będziemy również wykonywać jego utwory.

Didur,Festiwal 828-126

Z dobrymi wrażeniami Pan wyjedzie z Sanoka i Woli Sękowej, bo wiem, że Pan tam się zatrzymał.

– Owszem, zatrzymałem się w miejscu urodzenia Adama Didura, który zaśpiewał ponoć w Metropolitan Opera setki spektakli. Jestem bardzo szczęśliwy, że mogłem to urocze miejsce poznać. Chętnie tu jeszcze powrócę, aby zaśpiewać i spędzić trochę czasu w Woli Sękowej.


Wcześniejsza rozmowa z Tomaszem Koniecznym

O czym Pan marzył, będąc bardzo młodym człowiekiem? Może wytłumaczę, skąd to pytanie – studiował Pan w PWSFTViT w Łodzi, odnosił Pan nawet sukcesy jako aktor i czasami jako reżyser, ale został Pan śpiewakiem, który ukończył śpiew solowy w AM w Warszawie, oraz w Dreźnie. Pamiętam, że był Pan kiedyś na Kursie Wokalnym w Przemyślu u prof. Christiana Elsnera, (organizowanym przez panią Olgę Popowicz) i podczas koncertu na zakończenie śpiewał Pan basem, o ile dobrze pamiętam. To było podczas studiów w Dreźnie?

Didur,Festiwal 828-124

– To niezwykle miłe, że pamięta Pani czasy kursów wokalnych profesora Christiana Elßnera. To był wspaniały, wielki pedagog. Gdyby nie Profesor, prawdopodobnie nie wylądowałbym w Dreźnie na studiach wokalnych w jego klasie śpiewu solowego, a co za tym idzie, nie zadebiutowałbym w Operze Lipskiej jako Kecal w „Prodanej Nevescie“ Bedřicha Smetany rok później.

Didur,Festiwal 828-446

Rzeczywiście zaczynałem jako bas. Śpiewałem takie partie operowe, jak Skołuba, Osmin, Sarastro, Król Marek czy Procida w „Nieszporach sycylijskich“ Verdiego. Jednak żyłka dramatyczna i bohaterska była we mnie zawsze. No i głos chciał trochę „do góry“. Tak zostałem bas-barytonem czy, jak to Niemcy mówią, barytonem bohaterskim. O czym marzyłem jako młody człowiek? Myślę, że najczęściej marzyłem o teatrze, o jego magii i atmosferze. Już jako bardzo młody człowiek brałem udział w wielu wydarzeniach parateatralnych i sam takie, jako drużynowy w harcerstwie, organizowałem. Wyobraźnia chciała mi wręcz wybuchnąć, tyle było pomysłów, snów i marzeń… 


Pana światowa kariera rozpoczęła się w Wiedniu, do którego często Pan wraca, i chyba dlatego niektórzy do dzisiaj uważają Pana za solistę Opery Wiedeńskiej.

– Ja też siebie postrzegam jako solistę Opery Wiedeńskiej, choć nigdy nie byłem w niej na stałe zaangażowany. Zawsze śpiewałem tu główne role w charakterze gościa. Mimo to Opera Wiedeńska to moja artystyczna ojczyzna, mój ukochany teatr i ukochana publiczność. Gdy wracam do Wiednia, serce mi się śmieje. Tu zadebiutowałem w wielu rolach i tu rozpoczęła się moja międzynarodowa kariera. Mam w Wiedniu małe mieszkanko. Wiedeń kojarzy mi się z pięknem i ze sztuką. Do tego Wiedeńscy Filharmonicy, Wiedeńczycy, których nie da się porównać z nikim innym, doskonały Tafelspitz, wiedeński sznycel, góra Kahlenberg, Katedra św. Stefana i ciągle na nowo Opera Wiedeńska – Wiener Staatsoper – moja artystyczna ojczyzna…

Bardzo często zapraszany jest Pan do wykonywania partii w operach Ryszarda Wagnera, mówi się nawet, że jest Pan „Wagnerzystą”. Jaki głos trzeba mieć, aby śpiewać Wagnera?

– Przede wszystkim należy mieć odpowiedni temperament i „krzepę“. Opery Wagnera są długie i wymagają wiele wysiłku. Należy też mieć odpowiedni głos. Głos o odpowiedniej barwie i sile. No i jest ta jedna sprawa, bez której Wagnera rzeczywiście nie da się wykonywać. Wagnera po prostu trzeba kochać. Z pewnością znacie Państwo ludzi, tych szczególnych, których albo się kocha, albo nienawidzi. Podobnie jest z Wagnerem. Albo się go kocha, albo nienawidzi. No i tu dochodzimy do tej mojej drugiej artystycznej miłości – do Wagnera.

Śpiewa Pan również muzykę włoską, szczególnie opery Pucciniego?

- Zaśpiewałem w życiu kilka partii włoskich. Moim debiutem był Figaro w „Weselu Figara“ Mozarta. No ale tu można by się oczywiście sprzeczać, czy Mozart to muzyka włoska czy niemiecka… Potem był Procida w „Nieszporach sycylijskich“ Verdiego. Partia basso cantante, którą bardzo lubiłem. Śpiewałem też Ramphisa w „Aidzie”, Colline w „Cyganerii“ Pucciniego, Melitone w „Mocy przeznaczenia“ Verdiego, a ostatnio, już w Operze Wiedeńskiej, Szeryfa Rance´a w „Dziewczynie z Dalekiego Zachodu” oraz Scarpia w „Tosce” – obie opery Pucciniego. Wielka frajda! Dla śpiewaka śpiewającego na co dzień muzykę niemiecką – kapitalna odskocznia. To jak nabranie dystansu, spojrzenie na siebie, swój rozwój, swoje osiągnięcia z tej „drugiej strony“. Bardzo lubię śpiewać po włosku, francusku (właśnie wróciłem z Tokyo, gdzie po raz kolejny śpiewałem Cztery Wcielenia Złego w „Opowieściach Hoffmanna“ Offenbacha) czy rosyjsku. Po rosyjsku śpiewam wiele pieśni. Właśnie w Łańcucie wykonamy parę pięknych pieśni S. Rachmaninova, które bardzo kocham…

W tworzeniu spektaklu operowego najwięcej do powiedzenia ma reżyser. Ostatnio  jest moda na zaskakiwanie publiczności: współczesną reżyserią, przenoszeniem akcji do innej epoki i  drobnymi zmianami libretta. Czy chętnie Pan występuje w takich spektaklach?

– W tworzeniu dobrego spektaklu operowego swój udział mają różni artyści. Jeśli reżyser ma silną osobowość, to oczywiście ma duże możliwości sprawcze, ale i tu osoba scenografa odgrywa rolę bardzo ważną, jeśli nie kapitalną. Podobnie jak osobowość dyrygenta, który naprawdę jest w stanie kompletnie zmienić charakter wykonania, jeśli skłania się ku jakiejś szczególnej interpretacji. No i my – artyści występujący na scenie. Należę do tych spośród nich, którzy czynnie uczestniczą w procesie tworzenia inscenizacji. Tego nie należy się bać! Trzeba dociekać, dyskutować, pytać, dopominać się, blokować ewidentne durnoty wymyślone przez szalonego reżysera, jeśli taki się właśnie trafi. To jest nasza rola i nasza bardzo ważna część składowa spektaklu. To my będziemy potem na scenie „świecić przed publicznością oczami“. Nie należy się bać. Trzeba czynnie uczestniczyć w procesie twórczym. Taka jest konkluzja wynikająca z mojego wieloletniego doświadczenia scenicznego. To, czy inscenizator zmienia czas, wystrój, epokę nie ma większego znaczenia. Teatr posługuje się swoim teatralnym, ponadczasowym i ponadkulturowym językiem. Warunkiem powodzenia spektaklu jest to, by ten teatr, ten język były na poziomie, by był to po prostu DOBRY TEATR, a nie szmira, kicz, publicystyka czy skandal w swoim założeniu. Teatr musi budzić w ludziach emocje. Taka jest rola teatru. To, czy akcja rozgrywa się w epoce opisanej przez autora dzieła, ma w tej perspektywie naprawdę drugorzędne znaczenie. 


Nie wiem, czy mam rację, ale uważam, że „40 +” to początek najlepszych lat na śpiewanie bas-barytonem i miejmy nadzieję, że dobra forma potrwa długo.

– Też mam taką nadzieję, bo mój zawód z wiekiem coraz bardziej mi się podoba i wciąga jak narkotyk. Rzeczywiście 40+ to dla bas-barytona TEN WIEK. Zobaczymy.

Didur,Festiwal 828-128

W Pana pracy piękny głos jest najważniejszy. Jak Pan o niego dba?

– Sport, sen, techniki nauki partii, które głos chronią, nie nadwyrężają, pozwalają głosowi ochłonąć. Nie palę, pracuję długo nad partiami. Nie uczę się ich z dnia na dzień. Poziom stresu należy po prostu ograniczać na tyle, na ile się da. Bardzo ważna jest systematyczność. Jeśli wiem, że muszę się jakiejś partii nauczyć, to staram się powtarzać ten materiał codziennie. Wtedy głosu nie potrzebuję w ciągu każdego dnia zbyt długo eksploatować. No i co mam zrobić jutro, staram się zrobić dziś. Ograniczać sytuacje „podbramkowe”. Praca głosem przypomina trochę pracę sportowca. Korzystamy podobnie jak sportowcy z minerałów, witamin, dobrej diety. Po prostu staramy się o siebie dbać.

Didur,Festiwal 828-136

Życie śpiewaka, pewnie nie tylko mnie, często kojarzy się z rankingami podobnymi do rankingów sportowców. Zarządzający teatrami operowymi mają listy z nazwiskami artystów i ich notowaniami. Pana nazwisko jest bardzo wysoko na liście bas-barytonów, bo propozycji z różnych stron świata ma Pan dużo.

– Rzeczywiście, podobnie jak sportowcy jesteśmy przypisani do różnych  „lig” i „stajni” (agencji). Nie narzekam na brak propozycji, a to jeszcze bardziej mnie motywuje do pracy. Ja po prostu kocham swoją pracę. 


Śpiewacy i aktorzy bywają przesądni. Jest wiele obyczajów z tym związanych (znam tylko nadepnięcie na nuty, które przypadkowo znajdą się na podłodze, i wejście na estradę lewą nogą). Przywiązuje Pan wagę do takich spraw?

– Jako młody adept sztuki teatralnej, jeszcze będąc w Szkole Filmowej w Łodzi, poznawałem wiele obyczajów teatralnych. Przestrzeganie obyczajów należało do kanonu, można powiedzieć: do dobrego wychowania młodego aktora. Rzeczywiście, nie lubię na przykład gwizdania (to obyczaj pochodzący jeszcze z czasów, gdy nie było elektryczności, oświecało się lampami gazowymi, które wydawały charakterystyczny dźwięk, gdy zgasły – „gwizdały”. Żeby to ostrzeżenie usłyszeć, nie można było samemu gwizdać w teatrze. Więc nie lubię gwizdania). Nie wchodzi się na scenę w okryciu wierzchnim itd... Są także obyczaje nie związane z przesądami, lecz po prostu z dobrym wychowaniem. Na przykład nie wchodzi się na scenę w odkrytych butach i z gołymi nogami. To nieładne i niefajne… Lista obyczajów teatralnych jest długa…

Wszelkimi sprawami związanymi z Pana kalendarzem koncertowym zajmuje się agent. Kto ostatecznie decyduje o tym, gdzie, kiedy i z kim Pan wystąpi?

– O tym, gdzie wystąpię, decyduję tylko ja. Rolą agenta jest przygotowanie propozycji, doradztwo, negocjacja gaży. Decyzję podejmuję autonomicznie ja. 

Całe zawodowe życie mieszka Pan na stałe w Niemczech. Pewnie nie tylko dlatego, że kocha Pan niemiecka muzykę, ale dlatego, że znalazł Pan odpowiednie miejsce na dom dla siebie i rodziny. 

– Po prostu Niemcy ze swoimi 100 teatrami operowymi, utrzymującymi ciągle jeszcze stałe zespoły operowe, są wymarzonym krajem dla rozwoju młodego śpiewka operowego, który musi zbudować swój repertuar. Wykorzystałem tę możliwość, kiedy mi się przytrafiła. Poza tym w Niemczech żyje się nieźle. Jakość życia jest wysoka. Społeczeństwo dba o swoje środowisko, o swoje gminy i miasta, nie trzeba się bać na ulicy, że się dostanie w skórę za inny wygląd czy język. Ja tęsknię za moją Ojczyzną bardzo. Tęsknię od lat za Polską. Można powiedzieć, im dalej, tym bardziej tęsknię, ale czy potrafiłbym teraz w Polsce mieszkać? Nie wiem… Stałem się, podobnie jak moi zacni koledzy, robiący kariery za granicą, po trosze obywatelem świata, takim ambasadorem polskości za granicą.Dzieci uwielbiają do Polski przyjeżdżać i mnie marzy się więcej w Polsce występować. Problem w tym, że to nie takie proste. Polskie instytucje kulturalne planują swoje programy bardzo późno. My już wtedy jesteśmy zajęci i po trosze trzeba te terminy na koncerty i występy w Polsce „wydzierać” ze swoich kalendarzy. Należę do tych patriotycznie nastawionych artystów, więc staram się za wszelką cenę godzić moje plany z propozycjami z Polski. Dzięki temu możemy z Lechem Napierałą wystąpić w Łańcucie.  

Bardzo się cieszę, że podczas 57. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie wystąpi Pan w Sali balowej Muzeum Zamku w Łańcucie z recitalem pieśni  R. Straussa i S. Rachmaninowa. Czy często śpiewa Pan recitale i czy Pan lubi występować jedynie z pianistą na scenie?

– Recitale śpiewam od kilku lat dzięki mojemu pianiście Lechowi Napierale. To on przed paru laty napisał do mnie maila z zapytaniem, czy nie miałbym ochoty pośpiewać z nim pieśni. 


Zaraz po tym spotkaliśmy się w kawiarni nieopodal Opery Wiedeńskiej i formalnie omówiliśmy nasz pierwszy recital. Jestem mu za to bardzo wdzięczny. Wcześniej śpiewanie pieśni zawsze schodziło na plan dalszy z uwagi na brak czasu. Kilka lat temu zawzięliśmy się wraz z Lechem i przygotowaliśmy ogromnym wysiłkiem recital, który właśnie w tym roku w Łańcucie po raz kolejny wykonamy.

Didur,Festiwal 828-129

Bardzo się cieszę, że do naszego spotkania z Lechem Napierałą wtedy doszło. Od tamtego spotkania przed laty w Wiedniu nagraliśmy już „Podróż Zimową” Barańczaka/Schuberta na płytę, wykonywaliśmy pieśni Mahlera, Straussa, Bairda, Pendereckiego, Rachmaninowa, Musorgskiego, Czyża, Twardowskiego w Polsce, Niemczech, Japonii.

Dziękuję za poświęcony mi czas. Czekamy niecierpliwie na koncert w Sali balowej łańcuckiego Zamku, gdzie będziemy Pana oklaskiwać 21 maja.

– Zapraszam Serdecznie!                                                                 Zofia Stopińska