Odważenie się na wystawienie tego monumentalnego dzieła świadczy o wielkiej determinacji nowego dyrektora Opery Śląskiej, Łukasza Goika, aby pokazać swój teatr jako ważny, godny najlepszych tradycji. Sukces jest niewątpliwy i zasługujący na najwyższą uwagę.
Zacznę od niespodzianki (dla mnie) w osobie kierownika muzycznego i dyrygenta, Jakuba Kontza. To nazwisko dotychczas było mi nieznane. Olśnił mnie po prostu i od teraz będę pilnie śledził jego karierę. Już przesławną, ale też dlatego wcale niełatwą do wzbudzenia szczególnego zainteresowania uwerturą pokazał, ile potrafi wydobyć z orkiestry. Jaka precyzja wykonania i siła emocji! I tak było dalej w ciągu całego przedstawienia. Do tego wspaniała symbioza ze śpiewakami, co w operze nie tylko włoskiej, ale szczególnie włoskiej, jest podstawą sukcesu. Chapeaux bas!
Istnieje tylko 12 studyjnych nagrań „Mocy przeznaczenia” (nie liczę DVD z rozmaitych, często przeciętnych albo irytujących z powodu nieokiełznanej pomysłowości reżyserów, spektakli), oraz prawie 30 dźwiękowych nagrań z przedstawień i koncertów radiowych (głównie RAI, czyli Radia Włoskiego). Mam wszystkie.
Trzeba jasno powiedzieć, że do właściwego obsadzenia pięciu głównych partii w „Mocy przeznaczenia” potrzeba po prostu pięciorga najlepszych śpiewaków na świecie i w całej historii wykonań zdarzyło się to tylko parę razy. Ideał Leonory to: Renata Tebaldi, Leontyne Price i Martina Arroyo. Bliskie doskonałości były: Zinka Milanov, Antonietta Stella, Anita Cerquetti, Montserrat Caballe i Mirella Freni. Maria Callas w nagraniu z 1954 roku, a więc u szczytu formy wokalnej, miała problemy z powtarzającym się w tej partii często dwukreślnym „h”, czyli „si naturale”, bardzo niewygodnym dla wielu sopranów, u niej nadmiernie rozwibrowanym.
To, co w bytomskim spektaklu pokazała Ewa Biegas, budzi najwyższy szacunek, a nawet podziw. W istocie ta świetna śpiewaczka nie ma głosu na Leonorę. To partia dla Niej o numer za duża, bo nie dysponuje sopranem lirico spinto, czyli liryczno-dramatycznym z akcentem na dramatyzm. Brzmiała cudownie i wzruszająco we wszystkich fragmentach lirycznych (np. „La vergine degli angeli”, „Pace. pace mio Dio”), ale w górze skali zamiast rozkwitać jej głos ścieśniał się i stawał się ostry.
Wszystko wyśpiewała natomiast z takim profesjonalizmem, świadomością techniczną i, co najważniejsze, z emocjonalnym zaangażowaniem, że słuchając jej trudno było nie wzruszać się i nie przeżywać głębokich emocji.
Najbliższy spełnienia Verdiowskich wymagań był Mariusz Godlewski w partii Don Carlosa. Niezwykła szlachetność dźwięku, bogactwo barw, swoboda wokalna to atuty nie do podważenia. Niestety, pewna niedyspozycja zdrowotna (mówił mi o niej, ale nie wolno zdradzać tajemnic) spowodowała lekkie potknięcia w górze skali. No, ale to tylko jeden wieczór. Nawet Renacie Tebaldi zdarzało się na przedstawieniach być w wysokim rejestrze na przykład „pod dźwiękiem”. Artyści nie są maszynami. Aleksander Teliga wykonał dwie partie: Ojca Gwardiana i Markiza Calatravy. To wielki artysta, ale karierę już chyba kończy.
Anna Borucka była efektowną Preziosillą. Ale wysokie dźwięki skali miała niestety rozwibrowane. Obiecująco zapowiada się młody bas-baryton Kamil Zdebel, który wykonał nad podziw znakomicie partię Fra Melitone. Bardzo dobrzy byli wykonawcy partii epizodycznych, szczególnie Julian Ursyn-Niemcewicz jako Trabuco. Tenorowa partia don Alvara należy do najtrudniejszych w całym repertuarze włoskim. Tradycja wykonawcza jest niesamowita: Galliano Masini, Mario del Monaco, Richard Tucker, Giuseppe di Stefano, Franco Corelli, Carlo Bergonzi, Placido Domingo, Jose Carreras.
Luciano Pavarotti przymierzał się do niej przez całe życie i nigdy nie zaśpiewał, nawet w studiu nagraniowym. Wykonania tej partii na premierze w Operze Śląskiej zatem nie skomentuję. We współczesnych recenzjach zwykle największą uwagę poświęca się tak zwanej inscenizacji. Przyznam odważnie i bez wstydu, że dla mnie w operze to rzecz drugorzędna. Dekoracja w stylu neoklasycznych ścianek była już wykorzystywana w różnych produkcjach.
Dokładnie coś takiego widziałem w 1985 roku w Brukseli w „La clemenza di Tito” Mozarta, tylko drzwi było więcej, bo większa scena. Reżyser i scenograf bytomskiego przedstawienia raczej wtedy tego nie oglądał, bo chodził jeszcze do szkoły podstawowej, więc nie zarzucam mu plagiatu. Ale w takiej scenerii można pokazać dosłownie wszystko, od biedy nawet „Straszny dwór”.
Tomasz Konina ma wielką zasługę, jeśli chodzi o aktorskie poprowadzenie śpiewaków. Natomiast pomysły typu: gryzetki z „Wesołej wdówki”, ewentualnie z „Orfeusza w piekle” w scenie w karczmie, mundury żołnierskie z czasów puczu generała Franco, czy ni przypiął ni przyłatał tragedia Kopalni Wujek na końcu opery, której akcja rozgrywa się przecież w XVIII wieku w czasie hiszpańskiej wojny sukcesyjnej (naprawdę nie da się uciec od tekstu libretta, gdzie głównym bohaterem jest potomek królewskiego rodu Inków) mieszczą się niestety w kanonie dziwactw, które powodują, że ja niechętnie oglądam transmisje z przedstawień operowych, ograniczając się świadomie tylko do słuchania. Bo wolę własną wyobrażnię!
Piotr Nędzyński