Mimopera, to oryginalny projekt Sceny młodych w Warszawskiej Operze Kameralnej, który przewyższa świeżością wiele „starych” pozycji repertuaru. Pomysły są tutaj dwa: zamiast śpiewaków występują artyści pantomimy, całość zaś składa się z sześciu kilkuminutowych historyjek, które łączy taka sama konwencja sceniczna.
Mim nie jest ani tancerzem ani śpiewakiem, jednak precyzyjnie reaguje na rytm, na zmiany w muzyce, podkreśla momenty dramatyczne odpowiadając na użyte przez kompozytora środki muzyczne gestami a nie słowami i głosem.
Jak się okazuje, jest wcale nie mniej komunikatywny od śpiewaka i dodatkowo potrafi swoim ciałem przekazać coś nieuchwytnego – nastrój, ideę. Spektakl – projekt o nazwie Rytuały-Mimopera wyreżyserowały i oprawiły wizualnie dwie młode kobiety Marta Grądzka i Ewelina Grzechnik, i ich praca budzi wielki szacunek. Koncepcja spektaklu do muzyki aż siedmiorga kompozytorów jest spójna i czytelna, daje też szansę na przeżycie artystyczne. Pod względem wyrazowym najpełniejszy wydaje się punkt pierwszy – Rituals Dariusza Przybylskiego, bo tutaj specjalnie uformowana z białych płócien ruchoma „instalacja” przypominająca anioła doskonale współgra z muzyką wyłącznie na instrumenty perkusyjne i tworzy namiastkę czegoś ponadczasowego i nieziemskiego.
Jaką ideę wyraża ta mimopera – to już kompetencje widza – słuchacza. W każdym razie następujące po Rituals kolejne obrazy są już o wiele bardzie oczywiste i konkretne, a przez to miejscami banalne. Wietumin Adriany Furmanik-Celejewskiej opowiada historię kobiety, która spełnia typowe dla płci powinności, takie jak pranie i suszenie bielizny.
Circulus Mateusza Tomasza Wiśniewskiego to pół żartem pół serio pokazane sytuacje eteryczno-realistyczne przy trumnie. Logos Marcina Piotra Łopackiego również na wpół zabawnie prezentuje alegorię władcy na wyimaginowanym tronie. Onahe Anny Marii Huszczy jest niby o kobiecie i mężczyźnie, czyli w sumie „o niczym”.
Wreszcie Trella Artura Słotwińskiego miałaby wyrażać naturę rozbieganego miasta, ale także nie pozostawia jakiegoś trwalszego wrażenia. W całości jednak seria krótkich opowiadań połączona bardzo podobnymi albo wręcz identycznymi perkusyjnymi interludiami to mozaika pantomimicznych gawęd o człowieku oprawiona w stylistycznie podobną muzykę, którą zaliczylibyśmy do łagodnego postmodernizmu. Wizualnie dominuje biel, która wchodzi także na twarze mimów, bo też taka jest tradycja tego gatunku. Po przerwie mamy jakby rekapitulację doznań z pierwszej części spektaklu, choć teraz na scenę wchodzi dwoje śpiewaków, chociaż są oni jednocześnie mimami.
Teraz bez przerw wypełnionych interludiami oglądamy modernistyczną jednoaktówkę operową wywodzącą się literacko z tego samego kręgu kulturowego, co Łysa śpiewaczka Yonesco. Sacred Emily koreańskiego kompozytora Eunho Changa. Wykształcony na polskich wzorach, i przez polskich kompozytorów-pedagogów Marcina Błażewicza, Zbigniewa Rudzińskiego, Miłosza Bembinowa, Edwarda Sielickiego tworzy muzykę swobodnie atonalną odwołującą się do doświadczeń dodekafonii.
Jako libretto tej krótkiej opery posłużył surrealistyczno-dadaistyczny utwór Gertrudy Stein, co w oczywisty sposób uzupełniło „roztrzepaną” mozaikę rozmaitych pomysłów artystycznych oglądanych wcześniej. Absurd, groteska, zabawa słowami, które do siebie zupełnie nie pasują zakończył najbardziej znany cytat duchowej matki modernizmu w sztuce – Róża jest różą, jest różą, jest różą. W operze Eunho Changa wyróżnić trzeba kwalifikacje wokalne i aktorskie Olgi Siemieńczuk – sopran i Dawida Dubeca – baryton, którzy trudny angielski tekst oparty na określonych wysokościach skali głosu podawali z ogromną swobodą wykonując przy tym typowo aktorsko – pantomimiczne ewolucje.
Całość mimopery poprowadził pewną ręką specjalizujący się w wykonaniach nowej muzyki Jarosław Praszczałek. Brawo! Projekt ze wszech miar udany!
Joanna Tumiłowicz