Przegląd nowości

O, Mario!

Opublikowano: środa, 11, marzec 2015 09:06

Które przedstawienia zatrąca bardziej prowincją, czy to, które jest wystawiane w Londynie, Paryżu, Barcelonie i Warszawie, czy przygotowane np. na scenę Miasta Łodzi? Oto jest pytanie, a odpowiedź wydaje się kompletnie pozbawiona sensu. Łódź bije na głowę wielkie metropolie europejskie. Tamtejsze przedstawienie z roku 2011 w reżyserii  Dietera Kaegi i z dekoracjami i kostiumami  Bruno Schwengla, choć raczej skromne, okazuje się mogłoby być ozdobą najznamienitszych scen światowych.

Plakat,Maria Stuarda

Maria Stuart Donizettiego przygotowana w warszawskim Teatrze Wielkim we współpracy z londyńską Royal Opera House, to w porównaniu z Łodzią żałosny kicz i dowód teatralnego beztalencia. Głównymi winowajcami okazali się duet reżyserski Moshe Leiser, Patrice Caurier oraz reżyser wznowienia Gilles Rico, autor scenografii Christian Fenouillat i wreszcie będące kompletnym nieporozumieniem kostiumy zaprojektowane przez Agostino Cavalca. Nad całością panował kierownik muzyczny i dyrygent  Andriy Yurkevych i to był jedyny jaśniejszy punkt przedstawienia.


Można do znudzenia wyliczać niedorzeczności w warszawskiej premierze. Fabuła opery Donizettiego dosyć rachityczna i zdawkowa w zestawieniu z oryginalnym dramatem Fryderyka Schillera tutaj została dodatkowo ośmieszona i sprowadzona do kilku symboli - fetyszów, jak siekiera, a nie topór katowski (nawet tego nie byli w stanie sprawdzić zagraniczni twórcy przedstawienia). Jeśli zatem tak bardzo chcieli oni nawiązać do historycznych realiów, bo Elżbietę ubrali w suknię z XVI wieku i kazali jej paradować przed fototapetą z wizerunkiem Pałacu Westminster, to powinni wiedzieć, że królowa nigdy nie pokazywała się osobom postronnym, a tym bardziej ludowi bez peruki i kompletnie łysa, że nie przyjmowała z rąk swego doradcy wielkiej siekiery, że nie jeździła ubrana w krynolinę na polowania itd.itp. Nota bene nie wiadomo po co do jelenia strzelano z armaty. Twórcom widowiska chodziło pewnie o prosty zabieg - pokazać, że Elżbieta jest szpetna, a Maria Stuart uchodzi za piękność. To się akurat udało, choć w operze uroda ciała jest sprawą umowną, bardziej nastawieni jesteśmy na urodę głosów. A ze śpiewem też było różnie. Może nie aż tak źle, jak napisał Jacek Marczyński („Głowa pod topór za kiepski śpiew”), ale to i owo o niedostatkach czołowej obsady można by powiedzieć. Zwłaszcza, że w przywoływanym już przedstawieniu z Teatru Wielkiego w Łodzi występowała w roli Marii Stuart gwiazda pierwszej wielkości, Joanna Woś, o lekkim i kryształowo czystym głosie, potrafiąca bawić się koloraturowymi figuracjami i snuć z podziwu godną swobodą delikatne koronki zbudowane z wysokich tonów. Do przedstawienia warszawskiego sprowadzono jednak śpiewaczki z II a może III garnituru głosów sopranowych. Cristina Gianelli jako Maria dysponowała ładnym, ciepłym głosem, który dobrze brzmiał we wszystkich rejestrach, jednak artystka nie miała owej cudownej lekkości na wysokim C, mało tego, atakowała trochę za nisko i dźwięk nie był perlisty. Mimo to zebrała zasłużoną owację, bo w końcu nieco wadliwe były 3-4 tony, stanowiące wszak ozdobę całej partii. Z kolei Ketevan Kemoklidze jako „zła i brzydka” Elżbieta mogła poszczycić się głosem nieco bardziej dramatycznym, który jednak w wydaniu forte był zanadto wysilony i złośliwy w barwie. Spłaszczała również brzydko wszystkie wysokie tony. Partner i amant Leicester w wydaniu Shalvy Mukerii, abstrahując od widocznej nadwagi i wymiętego garnituru, w który go odziano, śpiewał mocnym tenorem, ale raczej płaskim niż bohaterskim, i zaczynał swoje frazy atakując dźwięk przez nos. Te trzy postaci stanowiące główny i najbardziej odpowiedzialny tercet solistów w sumie solidnie wypełniły niezbyt wymagające wskazówki reżyserskie i bardzo wyszukane zadania wokalne wyznaczone przez kompozytora. Charakterystyczną pozą „złej” Elżbiety były wychylenie sylwetki do przodu, zaś poniżana i odtrącana Maria reagowała na wszystkie ciosy wyraźnymi drgawkami. Kolejna trójka wykonawców obsadzonych w rolach drugiego planu, niezależnie od jej wokalnego poziomu nie miała szans aby zachwycić wspaniałym bel-cantem. Anna Bernacka jako powiernica Marii miała w sumie najbardziej wyrównany i czysty głos spośród występujących pań, podobnie bas Wojciech Śmiłek nie mógł przykuwać uwagi, tak jak i Łukasz Goliński, bo ich partie nie zawierały pięknych cantylenowych arii.

Kluczową sceną opery jest hymn pożegnalny Marii z chórem. Zespół Teatru Wielkiego stanął tu na wysokości zadania, choć zdarzyły się niewielkie detonacje i dobrze też wypełnił wyciskające łzy pomysły reżyserskie utworzenia żywego łańcucha rąk łączących lud ze skazaną na śmierć. W omawianym już przedstawieniu łódzkim zastosowano inny, nie mniej wzruszający zabieg. Każdy z chórzystów przynosił białą lilię i kładł u stóp „niewinnej”. Nie ma sensu oceniać, który pomysł był lepszy, bo wzruszenie nie daje się wycenić. Można natomiast porównywać koncepcje inscenizacyjne i mistrzostwo muzyczne. Pod tym względem spektakl warszawski lokuje się dosyć przeciętnie

                                                                  Joanna Tumiłowicz