Przegląd nowości

Nowa edycja wszystkich nagrań studyjnych Marii Callas – „Madama Butterfly”

Opublikowano: środa, 05, listopad 2014 20:42

Firma WARNER CLASSICS opublikowała właśnie wszystkie nagrania studyjne Marii Callas, zarówno te dokonane dla EMI jak dla firmy CETRA, z którą artystka miała wcześniejszy kontrakt. To 26 kompletnych oper i recitale arii.

Znaczenie Marii Callas dla historii interpretacji wokalnych jest nieporównywalne ze znaczeniem jakiegokolwiek innego śpiewaka czy śpiewaczki. W dodatku jej kreacje się nie starzeją. Są bliskie także współczesnej wrażliwości. Jak ktoś kiedyś powiedział: przy Marii Callas każda inna śpiewaczka wydaje się nudna. Nagrania Marii Callas towarzyszą mi od wczesnej młodości. Zgromadziłem wszystko, cokolwiek nagrała, czasem w różnych edycjach, także wszystkie spektakle zarejestrowane na żywo. W mojej kolekcji, ułożonej wg kompozytorów,Maria Callas ma osobną szafę i to sporych rozmiarów.

CD Callas Madam

Otrzymałem na razie do recenzji tylko jedno nagranie. To MADAMA BUTTERFLY Giacoma Pucciniego, nagrana przez firmę EMI w 1955 roku. Producentem, jak większości nagrań Marii Callas dla firmy EMI, był legendarny Walter Legge.


Zajmijmy się najpierw dźwiękiem. Porównałem edycję WARNERA z dwoma wydaniami kompaktowymi EMI (z 1987 roku i z 1997 roku). Słuchałem uważnie na najwyższej klasy sprzęcie: odtwarzacz WADIA 302, wzmacniacz AUDIONET SAM, głośniki DYNAUDIO 25 Anniversary Special, kable interconnect FADELART AERO LINK, kable głośnikowe NORDOST FLATLINE GOLD. Wrażenia są bardzo pozytywne. Nowy remastering, dokonany przez WARNERA, daje dźwięk głośniejszy i o większej dynamice, niż wcześniejsze edycje EMI. Głosy są niezwykle pełne, wręcz trójwymiarowe. Orkiestra bogata. Wydanie to zawiera z pewnością więcej informacji. Ale słychać też wyraźniej, niewielkie co prawda i występujące nielicznie, niedoskonałości zawarte w żródle, czyli mastertape. Podziwiać należy jednak, jak doskonały dźwięk udało się uzyskać inżynierom EMI w zamierzchłej przecież epoce. Nagranie jest monofoniczne. Pierwsze próby dźwiękiem stereo EMI podjęła dopiero w 1956 roku, dwa lata póżniej niż pionierska w tej dziedzinie DECCA. Edycja EMI z 1987 roku wydaje się przy porównaniu nieco zawoalowana dźwiękowo, ma zdecydowanie mniej blasku i przypomina brzmienie z  płyt winylowych (mam też oczywiście wszystkie nagrania Marii Callas na winylu). Ale znam takich audiofilów, co to właśnie lubią i drażni ich każdy prawie nowy remastering kompaktowy. Edycja z 1997 roku ma większą dynamikę i preferuje blask właśnie, więc głos Callas brzmi odrobinę metalicznie. WARNER znalazł chyba idealną równowagę. Dowodzi dobitnie, że jej głos był naprawdę piękny, a zarazem tak charakterystyczny, że można go rozpoznać po zaśpiewaniu jednej frazy.

Co do artystycznej wartości nagrania, jest to jedno z najlepszych osiągnięć artystki, obok legendarnej TOSKI z 1953 roku, ŁUCJI Z LAMMERMOOR z 1953 ROKU, NORMY z 1954 roku, AIDY z 1955roku, TRUBADURA z 1956 roku i GIOCONDY z 1959 roku. Co nie deprecjonuje innych. Różnice są o włos, no może czasem kilka włosów.

Jest to także, moim zdaniem, najlepsze nagranie MADAMY BUTTERFLY w historii fonografii (mam ich blisko 50, studyjnych i dokonanych na żywo). Konkurować z nim może tylko nagranie firmy DECCA z 1974 roku z tym samym dyrygentem – Herbertem von Karajanem (Mirella Freni, Luciano Pavarotti, Christa Ludwig, Wiener Philharmoniker).


Karajan był naprawdę genialnym dyrygentem we wczesnym i środkowym okresie swojej kariery. W póżnych latach stracił ogień, precyzję i zanadto skupił się tylko na pięknie dźwięku. We włoskiej operze, a oba jego nagrania MADAMY BUTTERFLY są tego dowodem, był niezrównany. Czuł doskonale operowy idiom włoski, którego istotą jest śpiewność, a zarazem wydobywał z orkiestry niuanse umykające często włoskim dyrygentom. Dyryguje z szerokim oddechem, frazy liryczne maja niezmierzone pokłady słodyczy, fragmenty dramatyczne energię i taki potencjał, że momentami słyszymy muzykę Pucciniego tak, jakby wyszła spod pióra Beethovena czy Wagnera. A do tego idealnie współpracuje ze śpiewakami. Czuje się, że oddycha wraz z nimi. Spotkanie Marii Callas i Herberta von Karajana to spotkanie dwojga tytanów. Emocje jakie dają słuchaczowi są z niczym nieporównywalne (razem nagrali jeszcze wspomnianego wyżej TRUBADURA).

Maria Callas zaśpiewała partię Butterfly na scenie tylko trzy razy – jesienią 1955 roku w Chicago, zaledwie parę miesięcy po dokonaniu nagrania w studiu.Ale słuchając jej głosu widzimy postać. Jej Butterfly dojrzewa: w pierwszym akcie jest jeszcze młodziutką, bez pamięci zakochaną dziewczyną, potem stopniowo zmienia się, jest oczekującą powrotu męża wierną żoną, czułą matką, aż do tragicznego finału, w którym poprzedzająca samobójstwo aria „Tu, tu, tu, tu, tu, piccolo Iddio” wręcz poraża siła i zarazem prostotą. Głos Callas także zmienia się. W duecie miłosnym jest ciepły, liryczny, w drugim akcie nabiera mocy i ciemniejszych barw, w trzecim jest już stricte dramatyczny. Niuanse interpretacyjne, skala emocji i bogactwo środków wokalnych są niezmierzone. Jeśli ktoś nie wzruszy się choćby przy jednej frazie ze sceny czytania listu Pinkertona przez Konsula: „Non mi rammento? – Suzuki, dillo tu. Non mi rammenta piu…”, to nie ma serca.

Nicolai Gedda jest znakomitym Pinkertonem, przez wielu krytyków długo niedocenianym. Prawda, Luciano Pavarotti ma bogatszy i pewnie piękniejszy głos i śpiewa rewelacyjnie w konkurencyjnym nagraniu. Ale liryczny głos Geddy – dla mnie też piękny – brzmi bardziej młodzieńczo, a interpretacja ma świeżość i pewną wrażliwość. Niefrasobliwy podrywacz z I aktu naprawdę wydaję się poruszony tragedią, której jest sprawcą i której się nie spodziewał (tymczasowe małżeństwa młodych oficerów floty amerykańskiej czy angielskiej z Japonkami były w owym czasie na porządku dziennym i kończyły się z reguły wypłatą pewnej sumy pieniędzy jako odszkodowania).Wykonawcy pozostałych partii są bardzo dobrzy, szczególnie Renato Ercolani jako Goro i Lucia Danieli jako Suzuki.

W sumie to wielka radość, że WARNER znów umieścił to nagranie w katalogu, a Maria Callas znajdzie nowych wielbicieli, bo na to zasługuje.

                                                                              Piotr Nędzyński