Przegląd nowości

Manon, która nie istnieje

Opublikowano: poniedziałek, 05, listopad 2012 11:54

Premiera „Manon Lescaut” Pucciniego w Operze Narodowej przyniosła szereg niesprawiedliwych ocen, co do inscenizacji. Jest dużo lepiej niż pisano i mówiono np. w II Programie Polskiego Radia, bo koncepcja Mariusza Trelińskiego, by uczynić z głównej bohaterki tego operowego romansu postać nie istniejącą, jedynie wyobrażoną lub wyśnioną, jest logiczna, spójna i konsekwentnie przeprowadzona od początku do końca. W sumie głównym bohaterem tego całkiem współczesnego spektaklu staje się więc Kawaler des Grieux, w nim koncentrują się lęki ponowoczesnego społeczeństwa, osamotnienie i bezbronność wobec brutalnej rzeczywistości.

Amanda Ehalaz 247-6

Student, czy też młody urzędnik czekający na swoje szczęście na dworcu, przez który przewijają się tłumy obojętnych, zagonionych ludzi, anonimowych, co podkreślają ciemne okulary stanowiące rodzaj masek, to postać która pasowałaby także do becketowskiego „Czekając na Godota”, a nawet do „Procesu” Kafki. Choć nikt go bezpośrednio nie atakuje jego życie pozbawione jest nadziei, sensu, nie mówiąc już o miłości. Koncepcję tę znakomicie podkreśla ciemna, opresyjna scenografia Borisa Kudlicki - za szybami dworca przesuwają się nocne obrazy obcego, odległego, choć wielkiego miasta, zaś przytłaczającym akcentem akustycznym, rodzajem „dźwiękowej kurtyny” oddzielającej od siebie poszczególne akty, jest wzmocniony hałas, stukot kół wagonów przejeżdżających przez uśpione miasto. Zaiste wrażenie wywołane przez użycie tego „dźingla” jest przytłaczające, nawet wstrząsające, bo absolutnie nie przystające do barwnej, a miejscami ekstatycznej, postromantycznej muzyki Pucciniego.


Warstwa muzyczna opery została przygotowana z duża starannością. Zasługi znakomitego dyrygenta Patricka Fourniller’a są nie do przecenienia. Orkiestra gra precyzyjnie, także instrumenty dęte; partytura iskrzy się wszystkimi barwami, a poszczególne epizody mają wspaniale rozbudowane kulminacje z udziałem chóru i solistów sprowadzonych do Warszawy ze wszystkich niemal stron świata.

Manon Lescaut 247-54

Dla wrażliwego melomana, nawet takiego, który zaskoczony „nową fabułą” dzieła, odbierałby operę Pucciniego z zamkniętymi oczami, zaserwowano smakowitą ucztę, w której jedynym mankamentem jest nie dosyć wyszkolony wokalnie tenor Brazylijczyka Thiago Arancama. Wysoki, szczupły, młody, przystojny mężczyzna mógłby odnosić wielkie sukcesy na miarę Placido Domingo, gdyby odebrał właściwe nauki operowania głosem, który z pewnością posiada.

Manon Lescaut 247-24

Niestety śpiewa z wyraźnym wysiłkiem, w niższych rejestrach i średnicy jego głos więźnie w gardle i jest słabo słyszalny, zaś fermaty na wysokiej pozycji ma „wypchnięte”, wymęczone i bez blasku. Dyrygent najwyraźniej skłaniał go do skracania przewidzianych przez kompozytora i umocnionych przez tradycję wielkich tenorów długich nut wieńczących dwie popisowe arie: Donna non vidi mai oraz Ah! non v'avvicinate!, Na szczęście nie doszło do kompromitacji, des Grieux wytrwał do końca opery, choć w duecie z Manon – świetną pod każdym względem Amandą Eschalaz – jego głos kompletnie ginął. Niedostatki głównego tenora było widać już w początkowych scenach, kiedy partnerem des Grieux był jego kolega student Edmondo kreowany przez ukraińskiego tenora Pavlo Tolstoya.


Najwyraźniej panowie mogliby się zamienić rolami dla dobra całości realizacji muzycznej. Pozostali soliści zostali dobrani bardzo starannie i reprezentowali najwyższy poziom wokalistyki. Bas Marek Gasztecki wystąpił w roli podstarzałego kochanka Geronta, baryton Mikołaj Zalasiński dobrze się spisał jako domniemamy brat Manon, a w zasadzie stręczyciel. W podwójnej roli oberżysty i sierżanta wystąpił bas Jacek Janiszewski, ciekawie zaprezentowała się też „grupa wokalna” występująca z solistką Małgorzatą Pańko. Tenor Karol Kozłowski także otrzymał podwójne zadanie, nauczyciela tańca i latarnika, ale głosowo był najwyżej poprawny.

Manon Lescaut 247-61

Bardziej przykuwał uwagę specyficznym białym kostiumem i brutalnym obchodzeniem się z „kontuzjowanymi" półnagimi tancerkami. Była to zresztą najbardziej odrażająca i upiorna scena w całym spektaklu, jakkolwiek pasująca do ogólnej koncepcji reżysera. Także w końcowej scenie na pustyni, którą znów imitował ten sam, choć mocno zdewastowany dworzec kolejowy, des Grieux proszony przez Manon o sprowadzenie pomocy zamiast udać się na poszukiwania zasypia na ławce w poczekalni i daje do zrozumienia, że jego dosyć dwuznaczny romans był tylko senną marą. Publiczności trudniej byłoby zasnąć, gdyż co chwila częstowano ją ostrymi, białymi światłami, które bardzo drażniły oczy.

                                                                                    Joanna Tumiłowicz