Przegląd nowości

Przygody Papagena

Opublikowano: środa, 08, sierpień 2012 20:44

Salzburg bez Papagena, to byłoby świętokradztwo. Pomnik tego operowego bohatera, w którym wielu dopatruje się osobowości samego Mozarta, stoi w centrum austriackiego miasteczka, gdzie jest również dom kompozytora i groby jego najbliższych. Tegoroczny Festiwal Operowy nie mógł się więc obyć bez Czarodziejskiego fletu. Wystawiono go w sali Felsenreitschule, czyli dawnej szkole jazdy konnej, której oryginalna fasada zasugerowała rozwiązania sceniczne. Wszystko to z dużym talentem wykorzystał reżyser przedstawienia Jens-Daniel Herzog. Oczywiście przeniósł on akcję opery w czasy współczesne z ich rozmaitymi niekonsekwencjami, obsesjami i patologiami. Ścierają się więc tutaj zarówno złe zjawiska, jak przemoc i terror, rasizm, podatność na paranaukowe teorie, z dobrymi, np. całkiem serio potraktowaną pochwałą tradycyjnego małżeństwa mężczyzny i kobiety, wielodzietnej rodziny, wierności danemu słowu i takiej cnoty jak miłość.

Salzburg,Papagenoplaz

 

Perypetie Papagena i jego przyjaciela Tamina zostały, tak jak w porządnej baśni, potraktowane z przymrużeniem oka, nie ma tutaj na szczęście nadmiernego eksponowania seksu, choć nie wiadomo czemu w słynną arię Papagena „Der Vogelfänger bin ich ja” znakomity pod każdym względem, i chyba najlepszy w tym przedstawieniu baryton Markus Werba śpiewa w otoczeniu kobiet i mężczyzn też przebranych za kobiety. Ale to jedno z nielicznych udziwnień sugerujących usilne podążanie za inscenizacyjną modą, tym bardziej absurdalne, że komu jak komu, ale Papagenowi trudno zarzucić niestandardowe skłonności seksualne. Znakomicie natomiast przetransponowano postać Monostatosa (w tej roli rewelacyjny aktorsko i przezabawny Rudolf Schasching) w całkiem współczesnego erotomana, szkoda tylko, że dysponował on głosem tak słabym, iż nawet do kabaretu by go nie przyjęto.

 


 

Doskonałym pomysłem było ukazanie świątyni Sarastra, jako „z cicha pękł” instytutu naukowego z wieloma drzwiami i pokojami, w którym postać samego mistrza, dyrektora i profesora, jak również jego metod naukowych i wychowawczych, jest otaczana najwyższą czcią i uznaniem. Niski bas Georga Zeppenfelda dodawał tej figurze sztucznej powagi i był mocnym punktem opery. Autorytet dyrektora doskonale też wzmacniał jego „zastępca”- Przemawiający - Martin Gantner. Pewne pytania mogła budzić charakteryzacja trzech chłopców na siwych i łysiejących starców (chyba, że były to produkty eksperymentów biologicznych w instytucie naukowym Sarastra), nie było natomiast cienia wątpliwości, co do kwalifikacji wokalnych i aktorskich młodocianych śpiewaków z zespołu Tölzer Knaben – to była kreacja na najwyższym, choć chłopięcym poziomie.

Trzy Damy, pełniące w operze role wysłanniczek Królowej Nocy często zmieniały swoje przebranie, w pierwszej scenie były pielęgniarkami, który wpuściły do pokoju Tamina groźnego węża, w innej były „Aniołkami Charliego”. Jedna z tych Dam jednym wprawnym uderzeniem pozbawiła nawet Papagena wszystkich zębów, w wyniku czego na jakiś czas nie mógł on niczego powiedzieć, wcale nie dlatego, iż założono mu kłódkę na usta. Z czołowych wykonawców wypada wymienić Królowę Nocy – Mandy Fredrich, mało demoniczną ale bardzo kobiecą, jednak dosyć sztywnie i siłowo realizującą swe dwie popisowe arie koloraturowe, w czym tak cudowna była kiedyś nasza Zdzisława Donat. Bernard Richter bardzo solidnie wyśpiewał i aktorsko zrealizował partię Tamina, choć wydawało się, że niezły głos tego artysty jest jednak nieco ściśnięty. Nie można było tego powiedzieć o jego partnerce – Paminie, która w wykonaniu Julii Kleiter była także jednym z najsilniejszych. atutów przedstawienia a niedostatki urody doskonale uzupełniała miękkim, brzmiącym ciepło i sprawnie prowadzonym głosem sopranowym. Plejadę wykonawców zamykała Papagena – Elisabeth Schwarz – wdzięczna i świeża, ale co najwyżej szkolnie poprawna wokalnie.

O ile realizacja sceniczna przeniesiona w czasy współczesne wypadła dosyć przekonująco i mogła w niejednym punkcie rozbawić (przekomicznie pokazano np. szkołę z internatem przy instytucie Sarastra), o tyle wykonanie samej muzyki Wolfganga Amadeusza Mozarta, choć opatrzone najwyższymi atestami – dyrygent Nikolaus Harnoncourt i jego orkiestra dawnych instrumentów Concentus Musicus Wien – nie zawsze pasowało do całości. Piękne frazy niekiedy brzmiały w wykonaniu dętych blaszanych zbyt ostro i krzykliwie, miejscami zawodziła intonacja dętych drewnianych. Ale do dyskomfortu wrażeń słuchowych dołożyły się też zapewne zakłócenia w transmisji satelitarnej, bowiem niżej podpisana odbierała Czarodziejski flet z Salzburga w sali warszawskiego Multikina. Przez prawie cały pierwszy akt obraz wyprzedzał o ułamek sekundy dochodzący do głośników dźwięk, co zdradzały poruszające się asynchronicznie usta śpiewaków. Zresztą był to dźwięk zbyt głośny przesterowany, co w przypadku muzyki Mozarta można uznać za grzech śmiertelny. Poprawnie, współcześnie a nie „historycznie”, śpiewał natomiast Chór Opery Wiedeńskiej przygotowany przez Ernsta Raffelsbergera. Śpiewał, jak należy, czyli piano.

                                                                                    Joanna Tumiłowicz